19 stycznia 2013

O kronikarzu, jego studni, ptaku proroku i czerwonym kapeluszu [Haruki Murakami, "Kronika ptaka nakręcacza"]


Jeśli zależy ci za zachowaniu status quo i niczym niezmąconej beztroski – poczucia komfortu i błogostanu – strzeż się „Kroniki ptaka nakręcacza”. Po lekturze tej najdziwniejszej z powieści autora, jakie być może do tej pory przeczytałeś, nie pozostanie ci bowiem nic innego, jak wybrać się na poszukiwanie wyschniętej studni i wzorem bohatera zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem oraz stanąć oko w oko z najgłębszą otchłanią własnej świadomości. A jeśli jeszcze zapuścisz się w jej najintymniejsze zakamarki, przygotuj się na to, że nic w twoim życiu nie będzie już takie, jak było. Z równowagi może cię wyprowadzić dzwonek telefonu. Możliwe, że po drugiej stronie odezwie się tajemnicza kobieta, której niespodziewany telefon do Tōru Okady wywołał lawinę absurdalnych sytuacji, rozrastających się niczym tunele w podziemnym labiryncie. Jeśli przypadkiem zajdziesz do pobliskiej kafejki na kawę, może ciebie zaskoczyć towarzystwo Japonki w czerwonym plastikowym kapeluszu, która przysiądzie się do twojego stolika, by w enigmatycznych słowach zakomunikować ci o czymś, co się niebawem wydarzy w twoim życiu, wprawiając w ruch przędzę przeznaczenia. Kreacja Malty Kanō, obdarzonej darem przepowiadania przyszłości, oraz postać jej siostry Krety tworzą ekstrawagancką wariację na temat roli, jaką w kulturze europejskiej odgrywały boginie przeznaczenia czuwające nad porządkiem świata. Tyle że w powieści Murakamiego porządek świata zostaje zachwiany, wymykając się jakimkolwiek próbom obłaskawienia losu – oswojenia nieoswajalnego – podejmowanym przez bohatera. Wymowne są imiona sióstr Kanō: Malta i Kreta. Nazwy odsyłające do wysp usytuowanych w basenie Morza Śródziemnego stanowią trop wskazujący na źródło, z którego można czerpać inspirację, zastanawiając się, w co Murakami gra z czytelnikiem. Oto rekwizyty, w które wyposażył pisarz obie siostry: Malta nosi czerwony, plastikowy kapelusz, z kolei ubrania i makijaż Krety przywołują styl lat 60. Czyżby czerwony plastikowy kapelusz Malty symbolizował ekspansję kultury masowej, podobnie jak sztuczne rzęsy Krety, jej fryzura i ubrania w stylu Jacqueline Kennedy? Jaką rolę odgrywa w powieści pan Honda, którego postać Murakami kreuje na współczesnego  Terezjasza? Ongiś odsłonił on przed Edypem jego przeznaczenie, a im bardziej mitologiczny bohater chciał uniknąć spełnienia się tragicznej przepowiedni, tym bardziej zbliżał się do jej urealnienia. Od losu bowiem nie ma ucieczki. Zdaje sobie z tego  sprawę Tōru Okada, który stawia mu czoło, brnąc coraz dalej w labirynt niedorzeczności i dążąc do konfrontacji ze swoim przeznaczeniem. Bo jeśli nie uczyniłby tego, los i tak prędzej czy później zadrwiłby z niego okrutnie. 

Znalezienie klucza do powieści Murakamiego nie jest łatwe, odnoszę wręcz wrażenie, że „Kronika…” jest książką niepoddającą się jednoznacznym interpretacjom. Murakami snuje swoją abstrakcyjną opowieść, wprowadzając coraz to nowe postacie, jeszcze bardziej irracjonalne niż wykreowane wcześniej, i tworząc coraz to bardziej absurdalne scenariusze zdarzeń. Kiedy absurd osiąga apogeum i wydaje się, że lada moment znajdziemy motywację dla zaistniałych zdarzeń, trop się urywa i wracamy do punktu wyjścia. Im bardziej bohater nie rozumie rzeczywistości, wobec której postawił go ślepy los, tym silniejsze odczuwa pragnienie, by się z nią zmierzyć, by ją sobie podporządkować, a im bardziej okazuje się ona nieoswajalna, z tym większą determinacją Okada usiłuje przezwyciężyć poczucie absurdu, na jakie skazuje go rozszalała sprężyna zdarzeń. 

„Kronika ptaka nakręcacza” to najbardziej europejsko-amerykańska z powieści japońskich, jakie trafiły dotąd w moje ręce. Bohater słucha muzyki europejskich i amerykańskich kompozytorów i jaazmanów: m.in. Rossiniego, Beethovena, Bacha,  Percy’ego Faitha, Milesa Davisa, Albeta Aylera czy Cecila Taylora, czyta europejskich i amerykańskich pisarzy, ze szczególnym upodobaniem do Kafki i Hemingwaya, ogląda amerykańskie filmy. Europejskie korzenie zdradzają liczne aluzje mitologiczne, zaczerpnięte z kultury śródziemnomorskiej i budujące warstwę filozoficzną powieści. Przemieszanie japońskich realiów życia i motywów zaczerpniętych z filozofii egzystencjalnej oraz mitologii greckiej tworzy literacką multimozaikę, która jednych może zauroczyć, u innych z kolei wzbudzić jedynie sceptyczny uśmiech politowania. Na potrzeby surrealistycznego świata, wykreowanego w „Kronice…”, Murakami w zaskakujący sposób dekonstruuje starożytne mity i archetypy. Dla laika te aluzje mogą pozostać nieczytelne, co może skutkować wzruszeniem ramion zniechęconego czytelnika i zbesztaniem w myślach autora nieszczęsnej „Kroniki…”. A może jednak warto dać mu szansę? Może ta paranoiczna, surrealistyczna, kafkowska w swej absurdalności historia ma jakiś sens? Dla mnie ważnym sygnałem do podjęcia gry, w którą Murakami gra z czytelnikiem, była narzucająca się analogia między narratorem „Kroniki…” i bohaterami powołanymi do istnienia przez mistrzów literatury europejskiej: Różewicza, Kafkę, Camusa. Zanim Tōru Okada zostaje wytrącony z jałowego rytmu dotychczasowej egzystencji, w swej bierności przypomina  bohatera „Kartoteki”. Jest tak samo jak on bezbarwny, szary i zwyczajny. Z chwilą jednak, gdy w jego codzienność wkracza rzeczywistość niczym z  sennego koszmaru, mężczyzna podejmuje walkę z osaczającym go absurdem, tak jak uczynił to Józef K., którego świadomość w zetknięciu z łańcuchem niewytłumaczalnych sytuacji nagle zaczyna się budzić z letargu, a on chce zrozumieć, dlaczego dzieje się to, co się  dzieje, i kto uruchomił machinę zdarzeń, w obliczu których porywa go nieznana mu dotąd motywacja do działania. Tak naprawdę nie jest w stanie zgłębić istoty tego, co go spotyka, może jedynie to zaakceptować i pogodzić się z faktem, że jest igraszką w rękach siły znacznie potężniejszej niż on. Wędrówka Tōru Okady, błądzącego pomiędzy jawą i snem w poszukiwaniu zaginionej żony, przypomina również historię mitologicznego Orfeusza. W takim kontekście opowieść o schodzeniu bohatera do studni, by dotrzeć tam, dokąd nie ma dostępu nasza racjonalność, nabiera sensu. Tak jak nabiera sensu mozolna wspinaczka Syzyfa uginającego się pod ciężarem olbrzymiego głazu, jaką podejmuje ten mitologiczny bohater, próbując przechytrzyć bogów – mimo że po kilku nieudanych próbach zyskuje świadomość, że jego trud jest jałowy i z góry skazany na klęskę. A jednak nie pozostaje mu nic innego, jak trwać przy swoim kamieniu w poczuciu dramatycznej konieczności podejmowania ciągle od nowa tytanicznego wysiłku, by przezwyciężyć ironię losu, oswoić to, czego nie da się oswoić, uwolnić się od absurdu, od którego nie można się uwolnić. 

Tōru Okada ze swoją nierzeczywistą historią może zostać odebrany przez wielu czytelników jedynie jako bohater niedorzecznej książki Murakamiego. Ale jeśli damy się porwać iluminacyjnej strukturze opowieści i zejdziemy na samo dno wyschniętej studni, która otwiera nas na zupełnie inną perspektywę postrzegania rzeczywistości, po zakończeniu lektury znajdziemy się w miejscu, do którego nie dotarlibyśmy bez Tōru Okady, nasłuchującego ostrego głosu tajemniczego ptaka nakręcacza. Rutyna usypia świadomość, z kolei stanięcie oko w oko z nieprzewidywalnością i nieoswajalnością świata sprawia, że budzą się w nas te głębiny naszej świadomości, na które dotąd pozostawaliśmy głusi. Może warto doświadczyć tej dziwnej podróży wraz z bohaterem Murakamiego, by nagle odkryć w sobie zupełnie nieznane krajobrazy.




Haruki Murakami, Kronika ptaka nakręcacza, tłum. A. Zilińska-Elliott, Muza 2012

10 stycznia 2013

Było sobie miasteczko [J.K. Rowling, "Trafny wybór"]

Jeśli chciałbyś zamieszkać w małym, uroczym, angielskim miasteczku, możliwe, że wybrałbyś Pagford. To miejsce w sam raz dla kogoś, kto ceni sobie spokój i miłych sąsiadów. Zapewne wprowadzisz się do jednej z eleganckich wilii przy Church Row, stromej uliczce, przy której stoją najdroższe domy, będące ucieleśnieniem wiktoriańskiej solidności i komfortu. Nieopodal wznosi się śliczny neogotycki kościółek, usadowiony na rynku z pięknym widokiem na ruiny starego opactwa. Nieco dalej znajduje się klub golfowy i klubowa restauracja. Tylko dla członków klubu. Brzmi kusząco? Mając do dyspozycji tyle atrakcji, zarezerwowanych dla ludzi z klasą, możesz poczuć się pełnowartościowym członkiem społeczności Pagford. Witaj w klubie! Jeśli gardzisz szkolnictwem publicznym – zwłaszcza że państwowa szkoła średnia Winterdown mieści się na przedmieściach brzydkiego osiedla Fields zamieszkałego w większości przez rodziny patologiczne – możesz posłać swoje dzieci do prywatnego liceum. W końcu komfort i poczucie luksusu to coś, co się należy tobie i twojej rodzinie. A Pagford to nie jakieś tam Fields. 

Jeśli bliskie są tobie takie kategorie myślenia, wśród nowych sąsiadów poczujesz się jak ryba w wodzie.  Będziesz mógł bez poczucia dyskomfortu pławić się w obłudzie, hipokryzji, biorąc za dobrą monetę błysk samozadowolenia, który rozświetla oblicza tej „lepszej” części mieszkańców Pagford. Kochasz pozory? Dwoistość moralna to twoja mantra? Zapraszamy do Pagford. A jeśli jeszcze odnajdziesz w sobie ambicję, by ubiegać się o miejsce w radzie miasta, trafiłeś na doskonały moment. Właśnie odszedł jeden z włodarzy, niejaki Barry Fairbrother. Ale bądź czujny. Na wolny wakat ostrzy pazurki kilku innych pagfordczyków. Śmierć Barry’ego, podobnie jak przepowiednie czarownic w „Makbecie”, obudziły w niektórych mieszkańcach niebezpieczne ambicje, do tej pory uśpione. Poczucie władzy. Co takiego kryje się w jego mrokach, że nagle w zetknięciu z nimi w ludziach budzą się demony? 

Jeśli jednak gardzisz mentalnością pagfordczyków, poczujesz dreszcz zniesmaczenia. Pewnie myślisz, że jesteś kimś lepszym, że drzemią w tobie pokłady bezinteresownej potrzeby zrobienia czegoś dobrego dla społeczności miasteczka. Możliwe. OK. Nie mam prawa ciebie oceniać, chociaż w tym małym światku, w którym z taką nieskrępowaną swobodą rządzą pozory, można się pogubić. Urocze małe Pagford, jak każde małe miasteczko, ma swoje ciemne strony. Dumni pagfordczycy udają, że one nie istnieją. A może nie udają... może hipokryzja wżarła się w ich dusze tak głęboko, że autentycznie są przekonani, iż wszystko, co ich dotyczy, jest tylko dobre i godne, a to, co brzydkie i paskudne, odnosi się do Fields. A przecież tam mieszkają inne rodziny, pozostawiona sama sobie młodzież, zwichnięci ludzie, ci najbardziej doświadczeni przez życie, wobec których los nie był tak łaskawy jak wobec mieszkańców dobrej dzielnicy w Pagford. Zmagają się z patologiami, alkoholizmem, narkomanią, prostytucją... 

Śmierć Barry’ego ujawnia antagonizmy, które dzielą radę miasta. Barry, pochodzący z biednego Fields, jest przykładem człowieka, któremu się udało. Odniósł sukces. Spełnił swoje marzenia. Stał się szanowanym, zamożnym obywatelem, który wyrwał się ze środowiska podcinającego skrzydła młodym ludziom i skazującego ich na degrengoladę. Mało tego. Nie obrósł w piórka, nie odciął się od swojej przeszłości, nie zapominał o swoich korzeniach. Nie udaje kogoś, kim nie jest. Wielu innych zamożnych mieszkańców chełpiących się posiadaniem willi w dobrej dzielnicy i luksusowego auta nie przyznaje się do swojego dzieciństwa spędzonego w biednym osiedlu na przedmieściach. Barry jest inny. Jego społecznikowskie zapędy drażnią część radnych, którzy próbują odciąć się od Fields, pozbyć się problemu, zamiast szukać sposobów jego rozwiązania. Jeśli Fields zostanie administracyjnie odcięte od Pagford i włączone do biednego Yarvil, z budżetu miasta znikną środki na pomoc narkomanom i rodzinom patologicznym zamieszkującym Fields. To już nie będzie problem Pagford.  Kto będzie finansował ośrodek pomocy społecznej... Co się stanie z ludźmi, których próbują resocjalizować pracownicy socjalni... 

Bogaci i biedni. Żyją obok siebie, ale na zupełnie innych archipelagach. Pozornie nic ich nie łączy, a dzieli mur obojętności i pogardy. Patrząc na mieszkańców Fields, pagfordczyk może sycić się poczuciem swojej wyższości. Jest kimś lepszym. Ma wszystko. Ma szacunek, bo posiada pieniądze, władzę, prestiż. Ale ileż w tym zaślepienia, pychy, egoizmu i samozadowolenia, od którego aż mdli postronnego obserwatora, dostrzegającego, że właśnie ci bogaci są odpowiedzialni za rzeczywistość, w której żyjemy. Oni mogą więcej. Ale wygodniej jest zamknąć się we własnym światku i udawać, że problemy świata mnie nie dotyczą. Przymykać oczy na wynaturzenia, które dzieją się gdzieś poza murami naszego domu. Czyżby? Sytuacja wcale nie wygląda tak pięknie, jakby się mogło wydawać. Śmierć Barry’ego staje się początkiem niespodziewanych wydarzeń, w efekcie których na światło dzienne wychodzą różne ciemne sprawki. Okazuje się, że każdy ma coś na sumieniu. W każdej rodzinie, nawet tej jak z reklamy, kryje się jakiś mroczny, wstydliwy cień. Ale lepiej jest go nie dostrzegać, udawać, że nie istnieje, albo po prostu trwać w nieświadomości, skupiając się na sobie, i to do tego stopnia, że rani się najbliższych. W dobrych rodzinach dzieją się złe rzeczy. Córka bezkompromisowej pani doktor, wrażliwa i odrzucona Sukhvinder, nie akceptując swojej inności, ulgę znajduje w samookaleczaniu się. Jej samotność jest rozpaczliwa, ale rodzice, oboje lekarze, niczego nie dostrzegają. Fats, przybrany syn dyrektora szkoły i szkolnej pedagog, czerpie satysfakcję ze znęcania się nad innymi. To daje mu poczucie siły. Pozwala uniknąć kompromitacji, a dla nastolatka kompromitacja to najgorsze piętno. Swoją słabość skrywa pod maską przemocy. Z kolei matkę, doświadczoną pedagog, przytłaczają zarówno problemy rodzinne i wieczne konflikty ze zbuntowanym nastolatkiem, jak i problemy zawodowe. Przerażające są jej bezsilność, bezradność, brak działania, tak w domu, jak i w szkole, gdzie jej podopieczni to głównie młodzi ludzie z Fields. Pracownicy socjalni z ośrodka wsparcia również wydają się opieszali w swoich działaniach, a procedury są ważniejsze niż żywy człowiek. A wystarczy okazać ludzkie zainteresowanie, autentyczną życzliwość i wiarę w drugiego człowieka, by coś drgnęło. Tak jak uczynił to Barry. To jedyna pozytywna postać w tej książce. Pojawia się na kilku pierwszych stronach, by w prologu zejść ze sceny i swoją niespodziewaną śmiercią zasiać zamęt w Pagford. Świat dorosłych ukazany w powieści to w pewnym sensie świat mugoli z „Harry’ego Pottera”, a kreacja Barry’ego Faithbrothera jest nacechowana symbolicznie: to dorosły czarodziej, ale daleki od  konwencji fantasy, obdarzony magią dziecięcej autentyczności, charyzmą i wiarą w ludzi młodych oraz w siłę marzeń. To piękna znacząca postać, drogowskaz dla rodziców, nauczycieli, pracowników socjalnych, pedagogów, radnych i wszystkich ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność za przyszłość młodego pokolenia, a co za tym idzie za losy świata.

W powieści Rowling mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym, którego autorka wykreowała w przekonujący i realistyczny sposób. To małomiasteczkowa społeczność, z jej przywarami, małostkowością, egoizmem,  snobizmem, samouwielbieniem. Jednocześnie udało jej się z tej społeczności wyodrębnić poszczególne postacie, pokazać motywy ich działań, psychologiczne mechanizmy ich zachowań, uczuciowe deficyty i niedostatki, które stają się motorem ich frustracji, rozczarowań, a w końcu życiowych dramatów. Szczególne miejsce zajmują w powieści młodzi ludzie, którym autorka poświęciła wiele uwagi. Stworzyła wiarygodnych bohaterów, którzy stają się nam bliscy jak żywi ludzie. Zaglądamy pod podszewkę ich tęsknot, lęków, obsesji, by ulec podszeptom współczucia, przerażenia, czasem doznać ulgi, czasem odnaleźć wątłą iskierkę nadziei, która tli się w zakończeniu książki. Aby mogła zaistnieć, musiało dojść do tragedii, której można było uniknąć, gdyby inni pagfordczycy potrafili zauważyć drugiego człowieka, wznieść się ponad własne problemy, animozje, uprzedzenia, egoizm. Stajemy się świadkami wstrząsających wydarzeń, ku którym autorka prowadzi nas niczym w tragedii antycznej. Na końcu doznajemy katharsis,  ale też otrzymujemy surową lekcję. Ja także jestem odpowiedzialny. Każdy z nas każdego dnia dokonuje różnych wyborów. Dlatego też od nas tak wiele zależy. Ważne, by były to trafne wybory.

J.K. Rowling, Trafny wybór, przeł. A. Gralak, Znak 2012