25 listopada 2013
19 marca 2013
Czarny murzyn z ognistej Afryki. "Kawa" Božidara Jezernika
W minioną sobotę, 16 marca, Dyskusyjny Klub Książki obchodził jubileusz powstania. W marcu mija bowiem rok od inauguracyjnego spotkania DKK dla dorosłych. Dla uczczenia rocznicy istnienia klub książki zorganizował dyskusję literacką w Cafe Muza. Spotkaniu towarzyszyła muzyka z motywem kawy, filiżanki i kawiarni, nierzadko inspirowana lekturą książki zatytułowanej „Kawa” autorstwa słoweńskiego antropologa Božidara Jezernika, bohaterki sobotniej dyskusji literackiej.
Najważniejszy kawowy motyw muzyczny przewijający się zarówno na kartach eseju Jezernika, jak i rozbrzmiewający w tle spotkania został zaczerpnięty z nieznanej szerszej publiczności żartobliwej „Kantaty o kawie” Jana Sebastiana Bacha. Aby dopełnić kawowej i literackiej uczty, podczas spotkania DKK zorganizowano degustację wyśmienitej, szlachetnej kawy, którą na różne sposoby przyrządzał dla uczestników spotkania gość specjalny, właściciel sklepu Świeżo Palona. W ruch poszły rozmaite kawowe akcesoria: młynek żarnowy, który pozwala wydobyć z kawy najpełniejszy smak, AeroPress, dripper.
Ponoć tylko ręczne mielenie kawy pozwala na zachowanie jej niepowtarzalnego aromatu, stąd przyrządzanie naparu z kolejnych gatunków kaw zamieniło się w prawdziwy rytuał, a gość specjalny uwijał się przy barze niczym kahwedżibasza, o którym można przeczytać w książce Jezernika.
Kenia, Zimbabwe, Malawi czy Salwador to nie tylko nazwy egzotycznych krain, do których w swej opowieści o kawie zabiera czytelników autor książki, ale też nazwy kaw, których mieli okazję spróbować członkowie DKK. Rozcierając w palcach startą skórkę pomarańczy lub cytryny i wąchając ich zapach bądź próbując odrobiny gorzkiej czekolady, migdałów czy suszonych jabłek, można się było przekonać, jaki zapach i smak najlepiej eksponuje walory kawy łagodnej, o niskiej kwaskowatości i lekkim owocowym aromacie, a jaki pasuje do kawy mocnej, wytrawnej, o wyrazistym smaku i głębokim aromacie.
W kawiarnianej atmosferze przy filiżance znakomicie przyrządzonej kawy uczestnicy spotkania zgłębiali tajniki „piekielnego naparu”, konfrontując swoje wrażenia z opowieścią autora książki pt. „Kawa”. Jeśli któryś z gości zdradzał się ze swoją niechęcią do kawy, jej amatorzy przytaczali co ciekawsze anegdotki z książki Jeziernika, próbując nakłonić oponenta do skosztowania „czarnego murzyna z ognistej Afryki”. Jak przekonuje autor, powołując się na liczne teksty źródłowe, barwne legendy, traktaty o kawie i relacje podróżników odwiedzających kraje Arabii Felix, kawa to napój o wyjątkowych właściwościach. Świadczą o tym fascynujące opowieści. Oto kilka z nich. Pewnego razu, gdy prorok Mahomet poczuł się bardzo zmęczony i wyczerpany, na rozkaz Wszechmogącego zjawił się archanioł Gabriel i przyniósł nieznany napój, który był tak czarny, jak czarny jest kamień wbudowany w narożnik Kaaby w Mekce. Jego nazwa brzmiała kahwa lub kahve, to, co orzeźwia, to, co wzmacnia. Mahomet, kiedy wypił ten cudowny napój, poczuł się na tyle silny, by zwalić z konia czterdziestu mężów i posiąść czterdzieści kobiet. W Turcji kawa jest tak ważna w interesach jak same interesy. Jest napojem narodowym, traktuje się ją bardzo serio. We Francji w XVIII wieku kawa uchodziła za intelektualną pożywkę. Słowa kawa i oświecenie były praktycznie synonimami. Niejaka Elizabeth Durieux wypijała każdego dnia czterdzieści filiżanek kawy do sto czternastego roku życia. W Skandynawii pije się ją tuż przed pójściem do łóżka – by lepiej spać.
Z okazji rocznicy istnienia DKK uczestnicy spotkania spróbowali też po kawałku specjalnie przygotowanego na tę okoliczność tortu udekorowanego emblematem DKK.
Jak się okazuje, książki nie tylko poszerzają horyzonty oraz zaspokajają potrzeby intelektualne i duchowe, ale też pozwalają na integrację ludzi o podobnych zainteresowaniach, podzielających zamiłowanie do czytania i dyskutowania o literaturze, co jest szczególnie inspirujące w czasach, kiedy czytelnictwo ponoć upada. Dyskusyjne Kluby Książki wskazują raczej na coś zupełnie przeciwnego.
Ponoć tylko ręczne mielenie kawy pozwala na zachowanie jej niepowtarzalnego aromatu, stąd przyrządzanie naparu z kolejnych gatunków kaw zamieniło się w prawdziwy rytuał, a gość specjalny uwijał się przy barze niczym kahwedżibasza, o którym można przeczytać w książce Jezernika.
Jak się okazuje, książki nie tylko poszerzają horyzonty oraz zaspokajają potrzeby intelektualne i duchowe, ale też pozwalają na integrację ludzi o podobnych zainteresowaniach, podzielających zamiłowanie do czytania i dyskutowania o literaturze, co jest szczególnie inspirujące w czasach, kiedy czytelnictwo ponoć upada. Dyskusyjne Kluby Książki wskazują raczej na coś zupełnie przeciwnego.
2 lutego 2013
Dyskusyjny Klub Książki versus Klub Filmowy [na marginesie powieści Gilmoura]
Kto by pomyślał! Idąc na spotkanie DKK i kłócąc się w myślach z Davidem Gilmourem, autorem i narratorem "Klubu filmowego", nie przypuszczałam nawet, dokąd zaprowadzi nas dyskusja nad powieścią. Czy ukłon w stronę sztuki filmowej nie zostanie odczytany jako zdrada? Książka kontra film. Sztuka słowa versus kinematografia. Okazało się jednak, że idea koegzystencji i przenikania się sztuk znalazła swoje uwiarygodnienie w naszej małej książkowej społeczności. Po spotkaniu postanowiliśmy rozszerzyć naszą aktywność o założenie klubu filmowego. Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Ha! Czyż to nie dowód na to, że ta książka zasługuje na uwagę?
Powieściowy "Klub filmowy", jeśli nawet nie porwał wszystkich walorami literackimi, dramaturgią i głębią psychologicznej analizy, zauroczył nas swą idée fixe. Udzieliła nam się magia kina. Możliwe, że czuliśmy niedosyt. Były momenty w książce, kiedy brakowało nam pełniejszego wglądu w problematykę filmów oglądanych przez Jessego i Davida. Niektóre zostały zaledwie muśnięte, rozbudzając nasze apetyty na ich obejrzenie. Ale czyż dzięki temu książka nie zyskała na atrakcyjności? Czasem, tak jak to czynił David w trakcie dyskusji z Jessem, lepiej nie zdradzać za wiele, nie mówić za dużo, w porę ugryźć się w język, by nie przytłaczać własną erudycją, lecz pozwolić przemówić emocjom swojego adwersarza. Po ostatnim spotkaniu DKK chciałoby się powiedzieć o powieści Gilmoura: to kawał dobrej literatury, ale zamiast tego ciśnie mi się na usta: to kawał dobrego kina. Filmowa retrospektywa. Podróż do źródeł kinematografii.
W recenzji zatytułowanej "Czterysta batów", napisanej tuż po ukazaniu się powieści, dałam upust emocjom wywołanym lekturą. Moja uwaga skupiła się na aspektach wychowawczych, które obok tematyki filmowej stanowią główną problematykę książki. Niektórzy z pewnością stwierdzą sardonicznie: przecież ta książka jest antywychowawcza i niepedagogiczna. David nie jest wzorowym ojcem, to antyrodzic – parafrazując słynnego "antychrysta". No bo jak to! Przecież sam proponuje nastolatkowi, by rzucił szkołę. No dobrze, ale takiej empatii i wyczucia chwili można mu pozazdrościć. We właściwym momencie, zanim będzie za późno, rzuca tonącemu koło ratunkowe. Pozwala mu na poufałość i kumpelskie rozmowy. O czym? O seksie, dragach, kobietach, piciu, wagarowaniu, kontestacji, uczuciowych drogach i bezdrożach, damsko-męskich klęskach i podbojach. Ale dlaczego nie? Może właśnie w tym szaleństwie jest metoda... Jeśli David trzymałby się kurczowo stereotypu nobliwego, surowego rodzica będącego ostoją moralności, zamiast pokonywać bariery dzielące ojca i nastoletniego syna oraz krok po kroku zbliżać się do jego świata, czułby się coraz bardziej z niego wykluczany. Zaskoczyła mnie szczerość w ich wzajemnych relacjach, zauroczyły szacunek, akceptacja i zaufanie. Nawet jeśli postawa Davida jednych zirytuje i zbulwersuje, innym może zaimponować. W naszej dyskusyjnej grupie zdania były podzielone. Na mnie wybór Davida podziałał inspirująco. Uświadomiłam sobie, że hipokryzja to niebezpieczna metoda wychowawcza, która w wielu rodzinach zniszczyła relacje między nastolatkami i rodzicami. Przecież nikt nie jest doskonały. Niejeden dorosły, cieszący się w swoim środowisku uznaniem i estymą, ma poza sobą młodość chmurną i durną. Jeśli stać go na odwagę, by być sobą w relacji z dorastającym dzieckiem i nie kreować się na kogoś lepszego, niż się jest w rzeczywistości, to można mu jedynie pogratulować autentyzmu i pokory wobec siebie, ale też wobec nastolatka.
"Bo ja w twoim wieku..." Któż z nas nie był raczony w dzieciństwie podobnymi paralelami, które młodym ludziom podcinają skrzydła i sprawiają, że czują się głupsi, gorsi, bezwartościowi. David stawia na bycie sobą i prawo do popełniania błędów. Poświęca Jessemu cały swój czas. Dając mu wolność, zawierza mu bezgranicznie. Czy Jesse zdaje sobie z tego sprawę? Czy jest świadomy, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, staje się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za ojca? Dojrzewanie to pasmo błędów i klęsk. Tak jak rodzicielstwo. Ale najważniejsze jest zaufanie. Nawet jeśli chwilami wydaje się, że nawzajem siebie zawiedliśmy. I rodzic syna, i syn rodzica. Czy istnieje wychowanie bez porażek? Chyba tylko w teorii. Z takich porażek krystalizuje się bowiem wzajemna relacja. Zdolność do wybaczania, akceptowania – i zdolność do skruchy, do ponoszenia konsekwencji, wyciągania wniosków. Porażki stają się próbą charakteru. Właśnie na tym polega zwycięstwo Davida jako ojca. Dał sobie i Jessemu prawo do popełniania błędów. Akceptacja siebie nawzajem, z bagażem ułomności i słabości, ale też umiejętność przebaczania, godzenia się ze sobą i ze światem, scementowały ich relacje. Ale to nie wszystko. Młody człowiek oprócz bezwarunkowej akceptacji ze strony ojca otrzymuje jeszcze coś bezcennego. David zdaje się na intuicję, na rodzicielski instynkt i miłość do syna. Nie chce wywierać na niego presji. Wzdraga się przed zastraszaniem go, zmuszaniem do czegokolwiek. Zdaje sobie sprawę, że takie działania mają charakter doraźny i mogą być tragiczne w skutkach. Zamiast desperacji szuka w sobie miłości do dziecka. Zamiast poddawać się uczuciu rozczarowania, poszukuje alternatywy. Rozwiązania problemu, a nie jego eskalacji. Z godną pozazdroszczenia odwagą pozwala synowi dokonać samodzielnego wyboru. Ale nie pozostawia go samego z tą decyzją. Proponuje mu edukację filmową. Najgorszym rozwiązaniem byłaby bowiem bezczynność. Jako krytyk filmowy i dziennikarz może zaoferować Jessemu swoją pasję, wiedzę i doświadczenie. Jesse może rzucić szkołę, ale musi zgodzić się oglądać z ojcem trzy wybrane przez niego filmy tygodniowo, przyjąć jego warunki i wziąć na siebie odpowiedzialność za dotrzymanie słowa.
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Aż trudno w to uwierzyć. I co poniektórzy dali temu wyraz. Ktoś zakwestionował rzetelność w ukazywaniu faktów. Możliwe, że zostały podkoloryzowane. Podbarwione dobrymi intencjami. Myślę jednak, że nie to jest najistotniejsze. Bez względu na to, czy wszystko to prawda czy fałsz, ta historia wywołuje emocje. Prowokuje do dyskusji. Czasem zmusza do zweryfikowania własnych metod wychowawczych, do odnalezienia w sobie iskierki pokory. David wbrew pozorom nie jest antywzorcem rodzica. Sądzę, że można się od niego wiele nauczyć. Jak nie przedobrzyć. Nie powiedzieć za dużo o jedno słowo. Jak przyznać się do porażki i nie stracić do siebie szacunku, jak się nie poddawać, mimo poczucia, że wszystko zawiodło, i trzymać się raz obranego kierunku, który prowadzi do celu, nawet jeśli momentami się błądzi. A przede wszystkim – że warto zaryzykować. Że czasem trzeba postąpić zgodnie z tym, co podpowiada nam serce, nie rozum. I że z roku na rok nasze dzieci są coraz doroślejsze i coraz bardziej niezależne, ale jeśli było się zawsze z nimi, a nie przeciwko nim, to bez względu na okoliczności one odpłacą nam szczerą miłością, lojalnością i wdzięcznością. I to jest piękne! I za to cenię Davida, "Klub filmowy" i jego pomysł na edukację syna. Edukację w szerokim znaczeniu. Filmową, duchową, intelektualną, artystyczną – i koniec końców życiową. To była trudna, ale motywująca lekcja dojrzewania. Warto było ją przeżyć razem z Jessem.
David Gilmour, Klub filmowy, tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Dobra Literatura 2011
19 stycznia 2013
O kronikarzu, jego studni, ptaku proroku i czerwonym kapeluszu [Haruki Murakami, "Kronika ptaka nakręcacza"]
Jeśli zależy ci za zachowaniu status quo i niczym niezmąconej beztroski –
poczucia komfortu i błogostanu – strzeż się „Kroniki ptaka nakręcacza”. Po
lekturze tej najdziwniejszej z powieści autora, jakie być może do tej pory
przeczytałeś, nie pozostanie ci bowiem nic innego, jak wybrać się na
poszukiwanie wyschniętej studni i wzorem bohatera zmierzyć się ze swoim
przeznaczeniem oraz stanąć oko w oko z najgłębszą otchłanią własnej
świadomości. A jeśli jeszcze zapuścisz się w jej najintymniejsze zakamarki,
przygotuj się na to, że nic w twoim życiu nie będzie już takie, jak było. Z
równowagi może cię wyprowadzić dzwonek telefonu. Możliwe, że po drugiej stronie
odezwie się tajemnicza kobieta, której niespodziewany telefon do Tōru Okady wywołał lawinę absurdalnych sytuacji,
rozrastających się niczym tunele w podziemnym labiryncie. Jeśli przypadkiem
zajdziesz do pobliskiej kafejki na kawę, może ciebie zaskoczyć towarzystwo
Japonki w czerwonym plastikowym kapeluszu, która przysiądzie się do twojego
stolika, by w enigmatycznych słowach zakomunikować ci o czymś, co się niebawem
wydarzy w twoim życiu, wprawiając w ruch przędzę przeznaczenia. Kreacja Malty Kanō,
obdarzonej darem przepowiadania przyszłości, oraz postać jej siostry Krety tworzą ekstrawagancką wariację na
temat roli, jaką w kulturze europejskiej odgrywały boginie przeznaczenia
czuwające nad porządkiem świata. Tyle że w powieści Murakamiego porządek świata
zostaje zachwiany, wymykając się jakimkolwiek próbom obłaskawienia losu –
oswojenia nieoswajalnego – podejmowanym przez bohatera. Wymowne są imiona
sióstr Kanō: Malta i Kreta. Nazwy odsyłające do wysp usytuowanych w
basenie Morza Śródziemnego stanowią trop wskazujący na źródło, z którego można
czerpać inspirację, zastanawiając się, w co Murakami gra z czytelnikiem. Oto
rekwizyty, w które wyposażył pisarz obie siostry: Malta nosi czerwony,
plastikowy kapelusz, z kolei ubrania i makijaż Krety przywołują styl lat 60.
Czyżby czerwony plastikowy kapelusz Malty symbolizował ekspansję kultury
masowej, podobnie jak sztuczne rzęsy Krety, jej fryzura i ubrania w stylu
Jacqueline Kennedy? Jaką rolę odgrywa w powieści pan Honda, którego postać
Murakami kreuje na współczesnego Terezjasza? Ongiś odsłonił on przed
Edypem jego przeznaczenie, a im bardziej mitologiczny bohater chciał uniknąć
spełnienia się tragicznej przepowiedni, tym bardziej zbliżał się do jej
urealnienia. Od losu bowiem nie ma ucieczki. Zdaje sobie z tego
sprawę Tōru Okada, który stawia mu czoło, brnąc coraz dalej w
labirynt niedorzeczności i dążąc do konfrontacji ze swoim przeznaczeniem. Bo
jeśli nie uczyniłby tego, los i tak prędzej czy później zadrwiłby z niego
okrutnie.
Znalezienie klucza do
powieści Murakamiego nie jest łatwe, odnoszę wręcz wrażenie, że „Kronika…” jest
książką niepoddającą się jednoznacznym interpretacjom. Murakami snuje swoją
abstrakcyjną opowieść, wprowadzając coraz to nowe postacie, jeszcze bardziej irracjonalne
niż wykreowane wcześniej, i tworząc coraz to bardziej absurdalne scenariusze
zdarzeń. Kiedy absurd osiąga apogeum i wydaje się, że lada moment znajdziemy
motywację dla zaistniałych zdarzeń, trop się urywa i wracamy do punktu wyjścia.
Im bardziej bohater nie rozumie rzeczywistości, wobec której postawił go ślepy
los, tym silniejsze odczuwa pragnienie, by się z nią zmierzyć, by ją sobie
podporządkować, a im bardziej okazuje się ona nieoswajalna, z tym większą
determinacją Okada usiłuje przezwyciężyć poczucie absurdu, na jakie skazuje
go rozszalała sprężyna zdarzeń.
„Kronika ptaka nakręcacza” to najbardziej
europejsko-amerykańska z powieści japońskich, jakie trafiły dotąd w moje ręce.
Bohater słucha muzyki europejskich i amerykańskich kompozytorów i jaazmanów: m.in.
Rossiniego, Beethovena, Bacha, Percy’ego Faitha, Milesa Davisa, Albeta Aylera czy Cecila Taylora, czyta europejskich i amerykańskich pisarzy, ze szczególnym upodobaniem do Kafki i Hemingwaya, ogląda amerykańskie filmy.
Europejskie korzenie zdradzają liczne aluzje mitologiczne, zaczerpnięte z kultury
śródziemnomorskiej i budujące warstwę filozoficzną powieści. Przemieszanie
japońskich realiów życia i motywów zaczerpniętych z filozofii egzystencjalnej
oraz mitologii greckiej tworzy literacką multimozaikę, która jednych może
zauroczyć, u innych z kolei wzbudzić jedynie sceptyczny uśmiech
politowania. Na potrzeby surrealistycznego
świata, wykreowanego w „Kronice…”, Murakami w zaskakujący sposób dekonstruuje
starożytne mity i archetypy. Dla laika te
aluzje mogą pozostać nieczytelne, co może skutkować wzruszeniem ramion
zniechęconego czytelnika i zbesztaniem w myślach autora nieszczęsnej
„Kroniki…”. A może jednak warto dać mu szansę? Może ta paranoiczna,
surrealistyczna, kafkowska w swej absurdalności historia ma jakiś sens? Dla
mnie ważnym sygnałem do podjęcia gry, w którą Murakami gra z czytelnikiem, była
narzucająca się analogia między narratorem „Kroniki…” i bohaterami powołanymi
do istnienia przez mistrzów literatury europejskiej: Różewicza, Kafkę, Camusa.
Zanim Tōru Okada zostaje
wytrącony z jałowego rytmu dotychczasowej egzystencji, w swej bierności
przypomina bohatera „Kartoteki”. Jest tak samo jak on bezbarwny, szary i
zwyczajny. Z chwilą jednak, gdy w jego codzienność wkracza rzeczywistość niczym
z sennego koszmaru, mężczyzna podejmuje walkę z osaczającym go absurdem,
tak jak uczynił to Józef K., którego świadomość w zetknięciu z łańcuchem
niewytłumaczalnych sytuacji nagle zaczyna się budzić z letargu, a on chce
zrozumieć, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, i kto uruchomił machinę
zdarzeń, w obliczu których porywa go nieznana mu dotąd motywacja do działania.
Tak naprawdę nie jest w stanie zgłębić istoty tego, co go spotyka, może jedynie
to zaakceptować i pogodzić się z faktem, że jest igraszką w rękach siły
znacznie potężniejszej niż on. Wędrówka Tōru
Okady, błądzącego pomiędzy jawą i snem w poszukiwaniu zaginionej żony,
przypomina również historię mitologicznego Orfeusza. W takim kontekście
opowieść o schodzeniu bohatera do studni, by dotrzeć tam, dokąd nie ma dostępu
nasza racjonalność, nabiera sensu. Tak jak nabiera sensu mozolna wspinaczka
Syzyfa uginającego się pod ciężarem olbrzymiego głazu, jaką podejmuje ten
mitologiczny bohater, próbując przechytrzyć bogów – mimo że po kilku nieudanych
próbach zyskuje świadomość, że jego trud jest jałowy i z góry skazany na
klęskę. A jednak nie pozostaje mu nic innego, jak trwać przy swoim kamieniu w
poczuciu dramatycznej konieczności podejmowania ciągle od nowa tytanicznego
wysiłku, by przezwyciężyć ironię losu, oswoić to, czego nie da się oswoić,
uwolnić się od absurdu, od którego nie można się uwolnić.
Tōru Okada ze swoją
nierzeczywistą historią może zostać odebrany przez wielu czytelników jedynie
jako bohater niedorzecznej książki Murakamiego. Ale jeśli damy się porwać
iluminacyjnej strukturze opowieści i zejdziemy na samo dno wyschniętej studni,
która otwiera nas na zupełnie inną perspektywę postrzegania rzeczywistości, po
zakończeniu lektury znajdziemy się w miejscu, do którego nie dotarlibyśmy
bez Tōru Okady, nasłuchującego ostrego głosu tajemniczego ptaka nakręcacza. Rutyna usypia świadomość, z kolei stanięcie oko w oko z
nieprzewidywalnością i nieoswajalnością świata sprawia, że budzą się w nas te
głębiny naszej świadomości, na które dotąd pozostawaliśmy głusi. Może warto
doświadczyć tej dziwnej podróży wraz z bohaterem Murakamiego, by nagle odkryć w
sobie zupełnie nieznane krajobrazy.
10 stycznia 2013
Było sobie miasteczko [J.K. Rowling, "Trafny wybór"]
Jeśli chciałbyś zamieszkać w małym,
uroczym, angielskim miasteczku, możliwe, że wybrałbyś Pagford. To miejsce w sam raz dla kogoś, kto ceni sobie spokój i miłych sąsiadów.
Zapewne wprowadzisz się do jednej z eleganckich wilii przy Church Row, stromej
uliczce, przy której stoją najdroższe domy, będące ucieleśnieniem
wiktoriańskiej solidności i komfortu. Nieopodal wznosi się śliczny neogotycki
kościółek, usadowiony na rynku z pięknym widokiem na ruiny starego opactwa.
Nieco dalej znajduje się klub golfowy i klubowa restauracja. Tylko dla członków
klubu. Brzmi kusząco? Mając do dyspozycji tyle atrakcji, zarezerwowanych dla
ludzi z klasą, możesz poczuć się pełnowartościowym członkiem społeczności Pagford.
Witaj w klubie! Jeśli gardzisz szkolnictwem publicznym – zwłaszcza że państwowa
szkoła średnia Winterdown mieści się na przedmieściach brzydkiego osiedla
Fields zamieszkałego w większości przez rodziny patologiczne – możesz posłać
swoje dzieci do prywatnego liceum. W końcu komfort i poczucie luksusu to coś,
co się należy tobie i twojej rodzinie. A Pagford to nie jakieś tam Fields.
Jeśli bliskie są tobie takie kategorie
myślenia, wśród nowych sąsiadów poczujesz się jak ryba w wodzie.
Będziesz mógł bez poczucia dyskomfortu pławić się w obłudzie, hipokryzji,
biorąc za dobrą monetę błysk samozadowolenia, który rozświetla oblicza tej „lepszej”
części mieszkańców Pagford. Kochasz pozory? Dwoistość moralna to twoja mantra?
Zapraszamy do Pagford. A jeśli jeszcze odnajdziesz w sobie ambicję, by ubiegać
się o miejsce w radzie miasta, trafiłeś na doskonały moment. Właśnie odszedł
jeden z włodarzy, niejaki Barry Fairbrother. Ale bądź czujny. Na wolny wakat
ostrzy pazurki kilku innych pagfordczyków. Śmierć Barry’ego, podobnie jak
przepowiednie czarownic w „Makbecie”, obudziły w niektórych mieszkańcach
niebezpieczne ambicje, do tej pory uśpione. Poczucie władzy. Co
takiego kryje się w jego mrokach, że nagle w zetknięciu z nimi w ludziach budzą
się demony?
Jeśli jednak gardzisz mentalnością pagfordczyków,
poczujesz dreszcz zniesmaczenia. Pewnie myślisz, że jesteś kimś lepszym, że
drzemią w tobie pokłady bezinteresownej potrzeby zrobienia czegoś dobrego dla
społeczności miasteczka. Możliwe. OK. Nie mam prawa ciebie oceniać, chociaż w
tym małym światku, w którym z taką nieskrępowaną swobodą rządzą pozory, można
się pogubić. Urocze małe Pagford, jak każde małe miasteczko, ma swoje ciemne
strony. Dumni pagfordczycy udają, że one nie istnieją. A może nie udają... może
hipokryzja wżarła się w ich dusze tak głęboko, że autentycznie są przekonani,
iż wszystko, co ich dotyczy, jest tylko dobre i godne, a to, co brzydkie i
paskudne, odnosi się do Fields. A przecież tam mieszkają inne rodziny,
pozostawiona sama sobie młodzież, zwichnięci ludzie, ci najbardziej
doświadczeni przez życie, wobec których los nie był tak łaskawy jak wobec
mieszkańców dobrej dzielnicy w Pagford. Zmagają się z patologiami,
alkoholizmem, narkomanią, prostytucją...
Śmierć Barry’ego ujawnia antagonizmy,
które dzielą radę miasta. Barry, pochodzący z biednego Fields, jest przykładem
człowieka, któremu się udało. Odniósł sukces. Spełnił swoje marzenia. Stał się
szanowanym, zamożnym obywatelem, który wyrwał się ze środowiska podcinającego
skrzydła młodym ludziom i skazującego ich na degrengoladę. Mało tego. Nie
obrósł w piórka, nie odciął się od swojej przeszłości, nie zapominał o swoich
korzeniach. Nie udaje kogoś, kim nie jest. Wielu innych zamożnych mieszkańców
chełpiących się posiadaniem willi w dobrej dzielnicy i luksusowego auta nie
przyznaje się do swojego dzieciństwa spędzonego w biednym osiedlu na
przedmieściach. Barry jest inny. Jego społecznikowskie zapędy drażnią część
radnych, którzy próbują odciąć się od Fields, pozbyć się problemu, zamiast
szukać sposobów jego rozwiązania. Jeśli Fields zostanie administracyjnie
odcięte od Pagford i włączone do biednego Yarvil, z budżetu miasta znikną
środki na pomoc narkomanom i rodzinom patologicznym zamieszkującym Fields. To
już nie będzie problem Pagford. Kto będzie finansował ośrodek pomocy
społecznej... Co się stanie z ludźmi, których próbują resocjalizować pracownicy
socjalni...
Bogaci i biedni. Żyją obok siebie, ale na
zupełnie innych archipelagach. Pozornie nic ich nie łączy, a dzieli mur
obojętności i pogardy. Patrząc na mieszkańców Fields, pagfordczyk może sycić
się poczuciem swojej wyższości. Jest kimś lepszym. Ma wszystko. Ma szacunek, bo
posiada pieniądze, władzę, prestiż. Ale ileż w tym zaślepienia, pychy, egoizmu
i samozadowolenia, od którego aż mdli postronnego obserwatora, dostrzegającego,
że właśnie ci bogaci są odpowiedzialni za rzeczywistość, w której żyjemy. Oni
mogą więcej. Ale wygodniej jest zamknąć się we własnym światku i udawać, że
problemy świata mnie nie dotyczą. Przymykać oczy na wynaturzenia, które dzieją
się gdzieś poza murami naszego domu. Czyżby? Sytuacja wcale nie wygląda tak
pięknie, jakby się mogło wydawać. Śmierć Barry’ego staje się początkiem
niespodziewanych wydarzeń, w efekcie których na światło dzienne wychodzą różne
ciemne sprawki. Okazuje się, że każdy ma coś na sumieniu. W każdej rodzinie,
nawet tej jak z reklamy, kryje się jakiś mroczny, wstydliwy cień. Ale lepiej
jest go nie dostrzegać, udawać, że nie istnieje, albo po prostu trwać w
nieświadomości, skupiając się na sobie, i to do tego stopnia, że rani się
najbliższych. W dobrych rodzinach dzieją się złe rzeczy. Córka bezkompromisowej
pani doktor, wrażliwa i odrzucona Sukhvinder, nie akceptując swojej inności,
ulgę znajduje w samookaleczaniu się. Jej samotność jest rozpaczliwa, ale
rodzice, oboje lekarze, niczego nie dostrzegają. Fats, przybrany syn dyrektora
szkoły i szkolnej pedagog, czerpie satysfakcję ze znęcania się nad innymi. To
daje mu poczucie siły. Pozwala uniknąć kompromitacji, a dla nastolatka
kompromitacja to najgorsze piętno. Swoją słabość skrywa pod maską przemocy. Z
kolei matkę, doświadczoną pedagog, przytłaczają zarówno problemy rodzinne i
wieczne konflikty ze zbuntowanym nastolatkiem, jak i problemy zawodowe.
Przerażające są jej bezsilność, bezradność, brak działania, tak w domu, jak i
w szkole, gdzie jej podopieczni to głównie młodzi ludzie z Fields. Pracownicy
socjalni z ośrodka wsparcia również wydają się opieszali w swoich działaniach,
a procedury są ważniejsze niż żywy człowiek. A wystarczy okazać ludzkie
zainteresowanie, autentyczną życzliwość i wiarę w drugiego człowieka, by coś
drgnęło. Tak jak uczynił to Barry. To jedyna pozytywna postać w tej książce.
Pojawia się na kilku pierwszych stronach, by w prologu zejść ze sceny i swoją
niespodziewaną śmiercią zasiać zamęt w Pagford. Świat dorosłych ukazany w powieści to w pewnym sensie świat mugoli z „Harry’ego Pottera”, a kreacja Barry’ego
Faithbrothera jest nacechowana symbolicznie: to dorosły czarodziej, ale daleki od konwencji fantasy, obdarzony magią dziecięcej autentyczności, charyzmą i
wiarą w ludzi młodych oraz w siłę marzeń. To piękna znacząca postać, drogowskaz
dla rodziców, nauczycieli, pracowników socjalnych, pedagogów, radnych i
wszystkich ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność za przyszłość młodego
pokolenia, a co za tym idzie za losy świata.
W powieści Rowling mamy do czynienia z
bohaterem zbiorowym, którego autorka wykreowała w przekonujący i realistyczny
sposób. To małomiasteczkowa społeczność, z jej przywarami, małostkowością,
egoizmem, snobizmem, samouwielbieniem. Jednocześnie udało jej się z tej
społeczności wyodrębnić poszczególne postacie, pokazać motywy ich działań,
psychologiczne mechanizmy ich zachowań, uczuciowe deficyty i niedostatki, które
stają się motorem ich frustracji, rozczarowań, a w końcu życiowych dramatów.
Szczególne miejsce zajmują w powieści młodzi ludzie, którym autorka poświęciła wiele
uwagi. Stworzyła wiarygodnych bohaterów, którzy stają się nam bliscy jak żywi
ludzie. Zaglądamy pod podszewkę ich tęsknot, lęków, obsesji, by ulec podszeptom
współczucia, przerażenia, czasem doznać ulgi, czasem odnaleźć wątłą iskierkę
nadziei, która tli się w zakończeniu książki. Aby mogła zaistnieć, musiało
dojść do tragedii, której można było uniknąć, gdyby inni pagfordczycy potrafili
zauważyć drugiego człowieka, wznieść się ponad własne problemy, animozje, uprzedzenia,
egoizm. Stajemy się świadkami wstrząsających wydarzeń, ku którym autorka
prowadzi nas niczym w tragedii antycznej. Na końcu doznajemy katharsis, ale też otrzymujemy surową lekcję. Ja także
jestem odpowiedzialny. Każdy z nas każdego dnia dokonuje różnych wyborów. Dlatego
też od nas tak wiele zależy. Ważne, by były to trafne wybory.
J.K. Rowling, Trafny wybór, przeł. A. Gralak, Znak 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)