31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Roku!

Szampańskiej zabawy 
sylwestrowej i wszelkiej 
pomyślności w Nowym Roku 2011.  
Niech Wam się spełnią 
wszystkie marzenia.
                      Toast
...I wypijmy do dna nawet za złe chwile,
skoro wszystko ma swój koniec – i te miną.
Do Nowego Roku więc skasujmy bilet,
wsiądźmy z myślą, aby nie był popeliną.

Bo w bąbelkach moc się kryje niesłychana,
w każdym krasnal z dobrą chęcią się ukrywa.
Nie żałujmy o północy więc szampana,
bo w Sylwestra nawet trzeba poużywać.

Nie za dużo, nie za mało, ile trzeba,
pozalewać te robaki, które gryzą.
Niech zaiskrzy z zimnym ogniem się nadzieja,
że nam Nowy Rok oszczędzi wszelkich zgryzot.

15 grudnia 2010

Dawno temu w Szerłudkowie... Conn Iggulden "Toliny. Wystrzałowe opowieści dla dzieci"


Ciekawe, jak miałabym na imię, gdybym była Toliną i żyła w Szerłudkowie? Może Skrzydła... albo Jolina, bo w rzeczywistości nazywam się Jola. Albo Wanilia, bo lubię budyń waniliowy? Żeby móc to sobie wyobrazić, trzeba zamknąć oczy, rozłożyć szeroko ramiona, niczym tolinowe skrzydła, i poszybować daleko w czasie, do 1922 roku.

Udało się!!! Nie wierzę własnym oczom. Dzięki dokładnym mapom, zamieszczonym w książce o Tolinach, zdołałam pokonać barierę czasu oraz przestrzeni i wylądować obok Starego Dębu, nieopodal fabryki fajerwerków. Ale zanim zdecydujesz się wyruszyć ze mną w  podróż do Szerłudkowa, musisz wiedzieć jedno: Toliny to nie duszki, choć są do nich nieco podobne, ponieważ są małe, choć nie tak maleńkie, i mają skrzydła. Brakuje im jednak eterycznego, subtelnego czaru. Są bardziej przyziemne, nie mają tak charakterystycznego dla duszków wdzięku i lekkości, ale za to potrafią przetrwać w zaiste ekstremalnych okolicznościach. Żeby Cię nieco zachęcić, dodam, że Toliny są uzdolnione muzycznie, ale nie traktuj tej wskazówki dosłownie; owszem, nasi bohaterowie uwielbiają tańczyć oraz... śpiewać.

Jeśli miałabym wybrać spośród bohaterów literackich postać, z którą można by skojarzyć nasze Toliny, byłby to na przykład... Mały Książę? Nieeee... Zdecydowanie nie. Prędzej byłyby to Minimki, malutkie stworki z animowanej opowieści wyreżyserowanej przez Luca Bessona. Nie myśl jednak, że nawiązanie do "Małego Księcia" jest całkowicie przypadkowe. Zarówno w jednej, jak i w drugiej opowieści pojawiają się ludzie z ich ułomnościami: chęcią zysku, zachłannością i egocentryzmem. "Toliny" zawierają wiele aluzji do literatury, historii, nauki, polityki. Dlatego wymowa książki zyskuje wymiar uniwersalny: jest ona adresowana nie tylko do najmłodszych czytelników, lecz także do ich rodziców. Dla starszego czytelnika lektura książki może być pretekstem do zabawy w odczytywanie tych odwołań, identyfikowanie licznych zakodowanych w fabule tropów kulturowych, tak jak podczas oglądania filmów Monty Pythona. Analogia wcale nie jest wydumana, bo podczas lektury "Tolinów" moja pociecha co chwila wybuchała nieokiełzanym śmiechem, do którego prowokowały liczne przezabawne i zabarwione iście angielskim humorem sytuacje.

Toliny żyją według swoistego kodeksu, którego najważniejsze prawo zakazuje im rozmawiać z ludźmi. Mieszkańcy Szerłudkowa przestrzegają go niczym najświętszej tradycji. Ale oto jeden z nich, niczym mityczny Prometeusz, decyduje się przeciwstawić temu prawu w imię szczęścia całej społeczności. Ludzie bowiem, powodowani żądzą zysku, polują na Toliny i wykorzystują je do produkcji fajerwerków. Chodzi o to, że pył, którym pokryte jest ciało tych stworków, przyczynia się do powstania feerii barw podczas wybuchu sztucznych ogni. Takie fajerwerki przynoszą fabryce niebagatelne dochody. Iskrzak, zainspirowany książką, którą niegdyś przytaszczył z domu człowieka, postanowił zostać naukowcem i wynaleźć substytut tolinowego pyłu, który mógłby posłużyć ludziom – brodaczom w okularach – do pracy w fabryce fajerwerków i uratować społeczność Szerłudkowa przed ekspansją człowieka. Nie chce pogodzić się z niewolnictwem i wyzyskiem, jakie trapią jego bliskich. Mądrość zaczerpnięta z książki staje się impulsem do naukowych dociekań i eksperymentów. Bardzo mnie ujął ten motyw księgi, potraktowany wszakże z charakterystycznym przymrużeniem oka. Zresztą to nie jedyny archetyp, jaki posłużył autorowi do zabawy literackiej. Mamy tu takie odwołania, jak potop, motyw winy i kary, konflikt między tradycją i postępem czy wątek zaczerpnięty z mitu o Prometeuszu, zaadaptowane do ram opowieści z charakterystycznym dla niej angielskim humorem.

Bez trudu odnalazłam się wśród nowych towarzyszy: Iskrzaka, Grzebuli, Rzymka, Wrzośca, Arcytolina i Skrzydłej. Zostałam nauczycielką w nowej Akademii, założonej przez Iskrzaka. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt – szkoła kontynuowała tradycje słynnej Platońskiej Akademii, w której lekcje odbywały się w konwencji autentycznych, spontanicznych dialogów między słuchaczami i nauczycielami, tak że do końca trudno było rozstrzygnąć, kto jest uczniem, a kto mistrzem. Uczestniczyłam w ekscytujących badaniach teoretycznych i pracach nad skonstruowaniem urządzenia do wypompowania wody z zalanych podziemi zamieszkiwanych przez Toliny. To nic, że pompy nie działały. Najważniejsza jest idea!!! Szukanie drogi do jej spełnienia. Iskrzak był marzycielem, idealistą, prekursorem. Miał zostać za to ukarany, wpisując się w zakodowany od wieków w literaturze kulturowy wzorzec – podobnie potoczyły się przecież losy innych literackich marzycieli i buntowników. Na szczęście bajki, w przeciwieństwie do pełnych tragizmu starożytnych mitów, na ogół mają szczęśliwe zakończenie. Iskrzak zostaje bohaterem. Chlubą Szerłudkowa. Ocalił jego mieszkańców od niewolnictwa. Wyleczył podagrę Arcytolina. Uratował społeczność przed Ciemnymi Tolinami. Ofiarował Tolinom wiedzę i odkrył przed nimi światło mądrości zaczerpniętej z książek. Zawsze wiedziałam, że warto czytać. A jeśli książki są tak pięknie wydane jak "Toliny" Conna Igguldena, radość płynąca z lektury staje się podwójna: cieszy nie tylko umysł, ale i oko, zyskuje wymiar estetyczny. Gorąco polecam!

Conn Iggulden, Toliny. Wystrzałowe opowieści dla dzieci, tłum. Patryk Gołębiowski, wyd. Świat Książki 2010

13 grudnia 2010

Po drugiej stronie fiordów... "Ziemia kłamstw" Anne B. Radge

To była trudna, bolesna i hipnotyzująca lektura. Gładkie kartki to tylko fasada. Atłasowy dotyk papieru to jedynie złudzenie. Z każdym zdaniem zanurzałam się głębiej i głębiej w przejmujący mroźny krajobraz. Lodowate odłamki z każdą przeczytaną stroną coraz dotkliwiej wbijały się w moją świadomość i drążyły w niej korytarze, które zasnuwały się mroźną mgłą. Smutkiem i chłodem. Samotnością i pustką. Jeśli do tej pory sądziłam, że te doznania są czymś abstrakcyjnym, teraz doświadczyłam epifanii. Mają one postać. Są domem. Ten dom znajduje się w Byneset niedaleko Trondheim, położonym nad fiordem  Korsfjorden. Panuje w nim chłód i mrok, nawet za dnia, nawet latem.

Bezradność ma twarz Tora. Samotność ma oczy Margida.  Wśród tego ponurego pejzażu tu i ówdzie  pojawia się ironiczny uśmiech Erlenda. Bracia od lat żyją na odosobnionych archipelagach. Jak najdalej od siebie, jak najdalej od swojego dzieciństwa. Dwaj z nich – jak najdalej od domu. Dzieli ich przepaść, niczym lodowate, niedostępne fiordy. Chropowatość, która nieodparcie kojarzy się z klimatem i krajobrazem mroźnej Skandynawii,  to esencja tej prozy: chropowata, szorstka surowość przenika narrację i opisy pejzażu, który swoją ascetyczną urodą odzwierciedla pozbawione więzi i bliskości relacje międzyludzkie, jednocześnie wyzwalając w czytelniku nieprawdopodobne pokłady emocji. Ta proza przywołuje duszną atmosferę dramatów Ibsena i Strindberga oraz psychologiczny klimat filmów Bergmana, koncentrując się na takich motywach, jak samotność, niemożność porozumienia z drugim człowiekiem czy upokarzające dzieciństwo, które determinuje całe  dorosłe życie, podporządkowane próbom przezwyciężenia traumatycznego, upokarzającego piętna,  wyniesionego z rodzinnego domu. Podobnie jak u Bergmana, hipnotyzuje psychiczną wiwisekcją, bezlitosnym, biologicznym konkretem, zwłaszcza w przedstawianiu seksualności i śmierci. Jest w tym swoisty skandynawski realizm, który został tutaj wykreowany po mistrzowsku, ale bez uciekania się do przejaskrawienia. Anne B. Radge unika schematycznych rozwiązań fabularnych, cały czas trzyma w napięciu, prowadząc czytelnika ku zaskakującemu, wstrząsającemu zakończeniu, z którym muszą się zmierzyć bohaterowie powieści.  

Wbrew swoim literackim powinowactwom, które wyłuskałam w trakcie lektury, "Ziemia kłamstw" nie jest jedynie historią o ludziach zamkniętych w hermetycznych kokonach przejmującej samotności, z których nie sposób się wyzwolić. Radge opowiada o jej trudnym, bolesnym przezwyciężaniu, o szukaniu porozumienia, o próbie nawiązania więzi w rodzinie, która rozpierzchła się, uciekając przed nienawiścią, pogardą, upokorzeniem.

Spadkobiercami tych traumatycznych doświadczeń są trzej bracia o diametralnie różnych osobowościach. Najstarszy, Tor, pozostał w rodzinnym domu i z oddaniem prowadzi podupadające gospodarstwo, całkowicie podporządkowując się apodyktycznej matce, Annie Neshow. Swoją samotność wypełnia miłością do zwierząt. "Siri przytknęła ryj do jego ramienia. Takie gigantyczne zwierzę ze szczęką pełną zębów  ostrych jak żyletki mogłoby go zabić, gdyby chciało, dlatego możliwość zaufania jej w pełni dawała mu ogromne, dziecięce poczucie bezpieczeństwa" [s. 104]. Margido jest właścicielem przedsiębiorstwa pogrzebowego, samotnym starym kawalerem, mieszkającym w Trondheim, w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. "Na niedużej werandzie hodował jedynie w ceramicznej doniczce małego cyprysa. [...] mógł kupić sobie dom. Miał wystarczającą ilość pieniędzy,  ale na co byłby mu dom" [s.31]. Erlend, najmłodszy z braci, artysta – dekorator wystaw sklepowych, homoseksualista, od lat mieszka i pracuje w Kopenhadze, całkowicie izolując się od przeszłości. Żyje miłością do Krummego, swojego partnera, oraz uwielbieniem dla piękna i luksusu. "Nic nie byłoby inaczej, gdybym tu pozostał. Oni się tak strasznie mnie wstydzili. Pedała. [...] W Kopenhadze jestem bøsse, w Trondheim gejem, w Byneset  pedałem. Kochane dzieci mają wiele imion" [s. 196]. Każdy z nich egzystuje we własnym świecie. Nie kontaktują się ze sobą od lat, zapominając o istnieniu rodzeństwa. Tor wycofał się z życia, zrezygnował z miłości, pod presją matki wyrzekł się związku z kobietą, która urodziła mu córkę. 36-letnia Torunn nigdy nie poznała swojej babci, Anny Neshow, nigdy nie spotkała swoich wujków, którzy nie wiedzą o jej istnieniu. Z ojcem widziała się tylko raz i rozmawiała z nim przez telefon zaledwie kilkakrotnie. Choroba starej Anny, leżącej na łożu śmierci, wywraca życie czwórki bohaterów do góry nogami. Muszą zmierzyć się z demonami przeszłości, z własnymi lękami i uprzedzeniami, pokonać strach przed samymi sobą, przed tym smutnym miejscem, w którym dorastali bracia, a który stał się antytezą domu i  źródłem przytłaczających, tłumionych wspomnień. Jeden z recenzentów określił go jako "dom zły", posługując się tytułem filmu Wojciecha Smarzowskiego (zob. tutaj). To określenie doskonale oddaje ducha tego miejsca. Posiadłość należąca do rodziny Neshow od lat pogrąża się w destrukcji. Panuje w niej fizyczna i duchowa dezintegracja. Trudno wyobrazić sobie bardziej przygnębiający wizerunek rodzinnego domu.

Czy Anna Neshow jest potworem pozbawionym matczynych uczuć?  Czy ojciec Tora, Margida i Erlenda jest bezdusznym nikczemnikiem, za jakiego uważają go synowie? Czy dziadek  Tallak jest faktycznie tym człowiekiem, jakim pozostał w ich pamięci: jedyną pozytywną, słoneczną postacią w tym przeklętym domu? Kto jest winowajcą, a kto ofiarą? Kto jest największym manipulatorem, mistyfikatorem? Z biegiem fabuły zakorzenione w świadomości bohaterów przeświadczenia, przyswajane od dzieciństwa, ulegają drastycznej weryfikacji, wywołującej wstrząs, który doprowadza niemal do tragedii. Dobro okazuje się złem.  Namiętność, której podporządkowano wszystkie sfery życia, zamiast spełnienia – przynosi nienawiść, destrukcję i ból...

Mistrzostwo tej opowieści zasadza się na nagromadzeniu niedopowiedzeń, grze z wyobrażeniami czytelnika, konfrontowaniu rozbieżnych wersji rodzinnej historii, utkanej bardziej z domysłów niż faktów, z tajemnic niż konkretów. Dociekanie tych tajemnic, ich drążenie, zaglądanie pod podszewkę pozorów z psychologiczną wnikliwością, która nieustannie trzyma w napięciu, to literacka wartość tej historii. Porażającej i fascynującej zarazem.

A zakończenie? Bolesne odkrywanie rodzinnej tajemnicy, tragizm spleciony z nadzieją, smutek zmieszany z dyskretną, ledwie tlącą się nutką optymizmu... a może on jest tylko złudzeniem, może nic już nie będzie lepsze. Może ziemia, która przez lata karmiła się kłamstwem i manipulacją, pozostanie skażona na wieki...

Anne B. Radge, Ziemia kłamstw, tłum. E. M. Bilińska, Smak Słowa 2010

19 listopada 2010

Oczyma dziecięcej wyobraźni. Svein Nyhus, Tato!

Prawdopodobnie dziecięca wyobraźnia ma wiele barw, a tęsknota małego Tomka, bohatera książki Sveina Nyhusa, przybrała kolor stalowoniebieski i przyoblekła się w formy przypominające obrazy kubistów lub formistów, choć o wiele bardziej bezpośrednie i prostsze w wyrazie. Początkowo sądziłam, że twórcą szaty graficznej jest sam autor, Svein Nyhus, pisarz i ilustrator, który stworzył oprawę wizualną do znanej książki swojego autorstwa zatytułowanej „Włosy mamy”; w końcu wyczytałam ze stopki redakcyjnej, że opracowanie graficzne wersji polskiej przygotował Marek Trzebiatowski. Bodźce wzrokowe są tutaj ważniejsze niż słowo, a przynajmniej równie ważne. Odniosłam wrażenie, że tekst stanowi tu jedynie dopełnienie obrazu, krótki komentarz, kropkę nad i.

Centralną postacią wszystkich ilustracji jest tato, jego sylwetka została wyolbrzymiona do tego stopnia, że zdaje się dominować nad światem niczym giganci z mitycznych opowieści starożytnych Greków. Staje się ucieleśnieniem potęgi, siły, nieograniczonych możliwości. Potrafi wszystko, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, nieosiągalnych. Jest bohaterem z najpiękniejszych bajek. Herosem.

Siłą napędzającą wyobraźnię małego Tomka jest tęsknota. Późnym wieczorem chłopiec leży w łóżku i myśli o swoim ojcu. Zastanawia się, gdzie on może być. Jego wyobraźnia podsuwa mu obrazy taty, ukazujące go w najrozmaitszych sytuacjach, ale zawsze jako ucieleśnienie ideału. Skąd bierze się ta dziecięca mitologizacja i hiperbolizacja sylwetki taty? Co jest źródłem tęsknoty? Śmierć ojca... Wyjazd... Rozwód... A może prawdziwy tato jest o wiele gorszą kopią niż ten wyśniony, wymarzony, wyidealizowany? Może nie spełnia wszystkich potrzeb małego Tomka? Może pracuje tak dużo, że prawie w ogóle nie ma dla niego czasu? To są tylko domysły, do których snucia prowokuje cała historia, sprawiając, że nabiera ona uniwersalnego charakteru, staje się opowieścią dostosowaną do oczekiwań każdego dziecka.

Idealizację taty można tłumaczyć na wiele sposobów, ale niezależnie od interpretacji nasuwa się jeden wniosek: tato jest najważniejszą osobą (zapewne obok mamy) w oczach dziecka, daje mu poczucie bezpieczeństwa, bliskości, uczy, jak okazywać miłość, jak troszczyć się o innych, jak być odważnym. Może to tylko życzenie Tomka, może realia jego dzieciństwa są tak smutne, że ucieka on w świat marzeń i fantazji, kreując sobie wizerunek doskonałego taty. Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy Tomek marzył na jawie. W jego marzeniach tato raz jest kierowcą rajdowym, raz jest iluzjonistą, innym razem kosmonautą czy tygrysem. Stalowoniebieski kolor ilustracji uwypukla nostalgiczny charakter opowieści. Rozwiązania zagadki związanej z postacią realnego taty nie przynosi nawet zakończenie książki, choć zdaje się sugerować, że tata nie żyje, a fantazja chłopca jest antidotum na ból rozstania i poczucie osamotnienia. Przynosi pokrzepienie, ukojenie i ulgę, kiedy przepełniony tęsknotą chłopiec spogląda przez otwarte okno i pociesza się, że może tata, tak jak on, patrzy teraz na księżyc, że spoglądają na to samo. Ta myśl napełnia go poczuciem bliskości i staje się remedium na samotność.

Książka „Tato!” zdobyła najbardziej prestiżową nagrodę literacką w kategorii książek dla dzieci i młodzieży przyznawaną przez norweskie Ministerstwo Kultury, została też uznana za najpiękniejszą książkę roku. Zapoczątkowała społeczną debatę na temat roli ojca.

Svein Nyhus, Tato!, tłum. Helena Garczyńska, wyd. EneDueRabe 2008

15 listopada 2010

Z drugiej strony światła... Maja Wolny, Dom tysiąca nocy

"Jeszcze rok temu nie wiedziałam, że Sorrento istnieje..."[1]. Sorrento. Sorrento... Smakuję tę nazwę, jej świetliste ciepło, "z jej błękitem, żółcią i głęboką zielenią"[2]... "Jeśli szczęście ucieka daleko, to pewnie chroni się właśnie tam, po drugiej stronie gór, mórz i autostrad"[3].

Dla bohaterki powieści, Malwiny, Sorrento staje się "ostatnią próbą, ostatnim dzwonkiem na ostatnią lekcję"[4]. Zwabiona osobliwym pięknem kryjącym się w tej dźwięcznej, melodyjnej nazwie, pod wpływem impulsu przyjeżdża pewnego dnia do Sorrento, z nadzieją, że uda jej się otrząsnąć po tragicznych doświadczeniach i znaleźć spokój w śródziemnomorskiej scenerii malowniczego miasteczka. "Trudno tu traktować jakiekolwiek zmartwienia poważnie, wszystko pachnie kanikułą, festynową dekoracją, wiecznie trwającą śródziemnomorską paradą beztroski"[5]. Zostawia za sobą całe dotychczasowe pięćdziesięcioletnie życie: dzieciństwo w małej wsi pod Pińczowem, młodzieńcze ambicje, studia uniwersyteckie, dyplom romanistyki na UJ-cie, mieszkanie w bloku, małżeństwo z Jerzym, które rozpadło się po rodzinnej tragedii... Nie sposób o niej zapomnieć. Malwina pragnie odseparować się od samej siebie, od tej kobiety, która jest przepełniona bólem, żałobą i ciężarem dramatycznych wspomnień. "Gdy patrzę na te kobiety siedzące tutaj we włoskich kawiarniach [...], czuję, że przepełnia mnie zazdrość. [...] Chciałabym być jedną z nich, przestać wreszcie ciągnąć za sobą ten bagaż wspomnień, moją stratę, tamtą zimę, nieznikający zapach szpitala..."[6]. Nie wiem, czy potrafiłabym się zdobyć na takie radykalne cięcie, tak daleką metamorfozę, tak odległe bycie gdzieś poza granicami własnej osobowości i samej siebie takiej, jaką byłam przez całe życie. Czy pani magister o intelektualnych ambicjach i wysokiej kulturze, znająca języki i kochająca literaturę, sztukę, filozofię, zdoła zakorzenić się w skromnej, pozbawionej wyrazu osobie mającej zajmować się obcym domem, postaci służącej, kucharki, sprzątaczki, czy będzie w stanie zrezygnować z poczucia, że jest stworzona do innego życia, do wyższych celów niż bycie pomocą domową? Świetliste ciepło zaklęte w melodyjnej nazwie Sorrento zniewala i obiecuje wyzwolenie. Kusi iluzją, że będąc w tym mieście, można się odrodzić, uciec od samej siebie, przyoblec się w kostium kobiety wolnej od trosk i pozbawionej jakichkolwiek traumatycznych doświadczeń: "Na Południu żyje się pełnią życia. Wszystkie brudy spierają się w tej niebieskiej pianie. Jaskrawość dnia wypala złe wspomnienia, poraża, każe zanurkować w błękicie"[7].

Po drugiej stronie światła znajduje się dom Carli Russo w Sorrento. Dwie kobiety są sobą zaskoczone, zdziwione, obie spodziewały się spotkać kogoś zupełnie innego. Maja Wolny z wyczuciem niuansów analizuje wypełniające bohaterki wahania i uczucia wywołane konfrontacją wyobrażeń z rzeczywistością. Maski, za jakimi skrywają swoje prawdziwe emocje, kostiumy utkane z obojętności, która pozwala na zachowanie iluzji, że jest się panią sytuacji, że nie zostanie się dotkniętą przez żadne uczucie, jakąkolwiek emocję, ból czy zwątpienie. Trzeba tylko uwierzyć, że samotność jest wyzwoleniem i jedyną opoką na tym świecie. Nic nie czuć. Niczego nie oczekiwać. Po prostu być. Trwać z dnia na dzień. Wykonywać te same czynności. Sprzątać i nie mieć marzeń. Zmywać i niczego nie analizować. Gotować i niczemu się nie dziwić. Nie doświadczać żadnych uniesień i upadków.

To, co mnie zaintrygowało, to spojrzenie autorki na kobiecość w jej konfrontacji ze starością. Obie bohaterki są w tym wieku, w którym młodość ma się dawno za sobą. Malwina ma 50 lat, a Carla, jej pracodawczyni, wytworna Włoszka z nienagannymi manierami, dawna dziennikarka, pisarka i rewolucjonistka, jest kobietą po siedemdziesiątce. Twarda powierzchowność, szorstki, ale pełen elegancji styl bycia, wyniosłość i niezależność to cechy osobowości Carli. Carla rozmyśla o starości. Broni się przed nią, chociaż sama nie jest już w stanie utrzymać nienagannego porządku w swojej willi z białego kamienia. Malwina jest jej przeciwieństwem. Jest w niej akceptacja, rezygnacja, prostota, podporządkowanie się. Są całkowicie inne, a jednak... Coś je łączy. Są na swój sposób podobne do siebie. Długo nie mogłam sprecyzować, na czym zasadza się to paradoksalne podobieństwo. Obie są niepospolite i eleganckie. I to je łączy. A jednocześnie dzieli. Rodzi nieufność i obawy. Kobiety żyją w jednym domu, ale tkwią po dwóch stronach muru. Obie czegoś sobie zazdroszczą. Malwina Carli – niezależności, Carla Malwinie – młodzieńczego wyglądu, na którym czas nie pozostawia swojego piętna. Malwina wciąż ma piękne nogi, wspaniałą młodą skórę i szczupłą sylwetkę oraz wdzięk młodej dziewczyny. Mężczyźni ciągle się za nią oglądają. Carlę być może onieśmiela aparycja Malwiny, jej elegancja, wykształcenie, delikatność, które nie przystają do potocznego wyobrażenia pomocy domowej. Malwina jest jednocześnie skromna i dyskretna, niczego nie można jej zarzucić. Perfekcyjnie gra swoją rolę. Jest doskonała. Do czasu, gdy spotka Bruna. Gdy jej oplecione lodowatą obojętnością, wypalone smutkiem serce zacznie bić znowu mocniej.

Nie można uciec od tego, od czego się ucieka – tak jak ilustrują tę tezę wielkie dramaty antyczne. Nie można schronić się przed uczuciami. Nie można zabarykadować się przed nienawiścią, miłością, poczuciem zranienia... Miłość niesie komplikacje. Tak odczytałam historię Carli, Malwiny i Bruna. Destrukcyjna siła miłości jest obecna w każdej jej odmianie. Destrukcyjne są związki z mężczyznami (młodość Carli), destrukcyjne jest macierzyństwo (traumatyczne dzieciństwo Aleksi, córki Carli, którego dziedzictwo spada na delikatnego Bruna, jej wnuka). Koło się zamyka. Carla wydaje się kobietą silną i niezależną, wolną i władczą, czego zazdrości jej Malwina. Ale to tylko pozory. Carla cierpi. Przytłacza ją ciężar winy i kary. Każda z kobiet dźwiga ciężar cierpienia. Zawinionego (Carla) i niezawinionego (Malwina). Ciężar straty: Carla wyrzekła się własnej córki, Malwina straciła ukochanego syna. Tak jak różne są kategorie i źródła tego cierpienia, tak samo wielki jest jego ciężar dla obu kobiet. Czy jest to cierpienie zawinione, czy niezawinione, jest ono równie tragiczne, choć momentami odnosiłam wrażenie, że cierpienie Carli jest bardziej traumatyczne, rozdzierające. Carla jest winowajczynią i ofiarą. Niechciane macierzyństwo i pełne zimnego okrucieństwa odrzucenie Aleksi mszczą się na niej, gdy po latach pragnie nawiązać kontakt z córką. Jej próby spełzają na niczym. Natrafiają na cynizm i nienawiść Aleksi, która idzie w jej ślady, podążając drogą "wolności" i pozostawiając Bruna na pastwę losu, podobnie jak przed laty postąpiła Carla wobec swojej córki. Nie ma ucieczki przed dziedzictwem winy i kary. Nie ma ucieczki przed przeszłością. Jest Bruno... Ucieleśnienie niewinności. Owoc przypadkowego, przygodnego związku Aleksi. To była zemsta na Carli? Bruno jest niechciany tak dalece, jak dalece był umiłowany i upragniony Pawełek, syn Malwiny.

Młody mężczyzna jest postacią znamienną: niespodziewanie zakrada się w życie Malwiny, tak jak niespodziewanie odchodzi z niego 17-letni Paweł, zabierając ze sobą sens. Na przekór oczekiwaniom Malwiny zajmuje miejsce Pawełka. Im bardziej kobieta stara się odseparować od wspomnień, tym mocniej angażuje się w relację z młodym mężczyzną. W pewnym momencie przyjaźń, oparta na powinowactwie dusz, przeradza się w silną fizyczną zależność. Nie można nad nią zapanować. Nie bez znaczenia pozostaje tu wątek związany z historią Fryderyka Nietzschego. W Malwinie, dojrzałej, doświadczonej przez życie kobiecie Bruno dostrzega ucieleśnienie Malwidy, przyjaciółki Fryderyka Nietzschego, w czym utwierdza go jeszcze podobieństwo imion obu kobiet. Bruno jest zafascynowany twórczością i biografią filozofa; pisze książkę osnutą na kanwie romansu między młodym Fryderykiem i dojrzałą Malwidą, niezależną emancypantką, koneserką sztuki, literatury i filozofii, wielbicielką artystów. Według pewnej opowieści miał się on rozegrać właśnie w Sorrento. Bruno utożsamia się z Fryderykiem, ale nie potrafi nadać postaci jego przyjaciółki realnych kształtów, napełnić jej życiem. Malwina staje się dla niego inspiracją, powierniczką, pierwszą czytelniczką jego powieści.

"Dom tysiąca nocy" to powieść o tajemnicach, napisana stylem, który wzmaga ich efemeryczność, nieuchwytność, a jednocześnie wydobywa z biografii bohaterek namacalność tych tajemnic. Ich nienachalne odkrywanie dostarcza wzruszeń, sprawia, że proza Mai Wolny przykuwa, nie pozwala o sobie zapomnieć, pozostać obojętnym. Można się w niej zatracić, tak jak Malwina zatraciła się w jaskrawej świetlistości Sorrento. Styl Mai Wolny sprawia, że w trakcie lektury raz jest się chłodem Carli, okrucieństwem Aleksi, innym razem delikatnością i bezbronnością Bruna czy smutkiem Malwiny, podszytym nadzieją i pragnieniem samoocalenia. Na języku smak Sorrento zakwita świeżością cytryny, niebo staje się błękitne, chwila nabiera takiej intensywności, że zapominam o nadciągającej zimie i chłodzie za oknem, wpatrując się tęsknie w krajobraz zalanej słońcem Zatoki Neapolitańskiej... Po drugiej stronie światła olśniewa mnie Sorrento. Kusi prześwietlonymi na niebiesko obrazami, zapachami morza, piasku i słońca oraz brzmieniem włoskich słów. Tak dalekie, tak bliskie...
---
[1] Maja Wolny, "Dom tysiąca nocy", wyd. Prószyński i S-ka 2010, s. 6.
[2] Tamże, s. 7.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 8.
[5] Tamże, s. 31.
[6] Tamże, s. 65.
[7] Tamże, s. 47.

Maja Wolny, Dom tysiąca nocy, Prószyński i S-ka 2010


26 października 2010

Śmiechoterapia w oparach nonsensu. Dagmara Półtorak "Tak trudno być mną!"

Skapitulowałam. Jeszcze jedna strona i... bojkot przerwany. Żelazna kurtyna zasady: "Takich książek nie czytam" – takich, czyli z kategorii łatwych i przyjemnych, jak się początkowo uprzedziłam, padła pod naporem dowcipu, jakim kipi niemal każde zdanie powieści. Na nic odstraszacze: kiczowata okładka, mało intrygujący tytuł. Tej powieści po prostu nie da się nie czytać!!! Czujecie? Tę wszechogarniającą rozkosz śmiechu? Histerię rozbawienia? Hipereskalację rozchichotania wewnętrznego i zewnętrznego (za co przepraszam moich sąsiadów z ulicy Kochanowskiego i panią z naprzeciwka w autobusie linii nr 27)... Przeżyłam 316 stron orbitowania w stanie unicestwiającej wszelkie stresy, niemal narkotycznej degrengolady... Po kilkunastu pierwszych stronicach straciłam poczucie realności własnego ciała, mięśnie brzucha i mięśnie policzków zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, wycieńczone intensywną aktywnością, do której prowokowała niemal każda scena. Upiłam się (nie alkoholem). Odurzyłam (bynajmniej nie dopalaczami). Zajęłam się śmiechem niczym suchy las ogniem. Wypełniłam się komórkami śmiechu, które przeszczepiały się na inne organy w zastraszającym tempie. Śmiały się moje trzewia, chichot wypełniał każdy mięsień, każdą tkankę... Wspaniałe, oczyszczające doznanie – już nie masz siły się śmiać, ale nie potrafisz się powstrzymać. Zabójcze poczucie humoru? Ale ja połknęłam bakcyla śmiechoterapii i już nie było odwrotu. Żegnajcie, obowiązki. Adieu, umówione terminy! Nie spocznę, póki nie skończę czytać. Jestem śmiechem. Śmianiem się. Koziołkowaniem ze śmiechu. Tarzaniem się ze śmiechu... "Niech mnie ktoś powstrzyma!!!" (patrz: Stanley Ipkis w filmie zatytułowanym "Maska"). Jeszcze kilka kolejnych przeczytanych zdań i byłam gotowa zaśpiewać ile sił w płucach:
"Śmiechu mi trzeba na te trudne czasy,/Śmiechu czystego jak źródlana woda,/(...) Niech dźwięczy-męczy aż do zadyszki,/Śmiechu mi trzeba przede wszystkim"...


O powieści Dagmary Półtorak mogłabym napisać: z małej chmury duży deszcz. Nie spodziewałam się, że książka wprawi mnie w tak znakomity humor, że wyzwoli tajfun pozytywnej energii. Napisać o niej: lekka i przyjemna – to zdecydowanie za mało. Bo, owszem, jest lekka i przyjemna, ale w jakim stylu! Brawurowy, absurdalny dowcip przywodzi na myśl opary nonsensu, z którego zasłynęli twórcy Monty Pythona. Karykaturalne, przezabawne sytuacje, rozbrajająca autoironia, z jaką snuje swoją opowieść narratorka powieści, parodiowanie najrozmaitszych konwencji gatunkowych – od love story, opery mydlanej, poprzez powieść detektywistyczną, pamiętnik o dojrzewaniu, do sagi rodzinnej –  czynią z powieści Dagmary Półtorak historię wciągającą, od której nie sposób się oderwać. Obawiałam się, że będzie to jeszcze jedna wariacja na ten sam temat. Młoda, współczesna, zakompleksiona kobieta szukająca swojego księcia z bajki, pragnąca usłyszeć słowa: "Kocham cię taką, jaka jesteś". Na szczęście okazało się, że bohaterka  nie  jest kolejną wersją Bridget Jones. Przyjemne rozczarowanie. Owszem, wiele łączy obie kreacje: zarówno jedna, jak i druga bohaterka prowadzi dziennik, doświadcza absurdalnych sytuacji rodzinnych, z rozbrajającą autoironiczną szczerością demaskuje własne niedoskonałości i notuje swoje spostrzeżenia z charakterystycznym karykaturalnym wdziękiem. Ale na tym kończą się podobieństwa. Bohaterka powieści "Tak trudno być mną!" podbiła moje serce brawurową, oszałamiająco komiczną narracją. Jej opowieść koncentruje się na codziennych sytuacjach zaczerpniętych z życia najbliższej rodziny, perturbacjach przyjaciół,  scenkach z życia studenckiego, ale nie ma w sobie nic prozaicznego, choć odwołuje się do... prozy życia. Komizm sytuacyjny zamienia każdą opisywaną okoliczność, choćby najbardziej przyziemną, w gejzer nonsensu. Bohaterka to 22-letnia studentka, mieszkająca ze zwariowaną matką zafascynowaną New Age, jej drugim mężem [oboje kłócą się od dnia ślubu] oraz braćmi Smarkiem i  Michałem.  Co jeden to lepszy.  Starszy, Michał, wyalienowany komputerowiec, wyglądający na coraz bardziej zdezorientowanego w otaczającej go rzeczywistości, jest przeciwieństwem młodszego, Smarka, który, na ten przykład, "dostał niedawno zestaw Małego Piromana i z zacięciem testuje nowe modele bomb domowej roboty, spuszczając je w klozecie" albo "miał zwyczaj rzucania się po aucie jak osoba z chorobą świętego Wita, wywrzaskiwania przez okno obelg pod adresem wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka, oraz zasłaniania kierowcy  oczu i pytania >>zgadnij kto to?<< podczas wjazdu na autostradę". W tle pojawiają się dziadkowie obdarzeni niebywałą ikrą i nieposkromionym apetytem na uciechy życia oraz biologiczny ojciec bohaterki, malkontent wiecznie pogrążony w stanach depresyjnych, który każdą swoją wypowiedź rozpoczyna od sakramentalnej frazy: "Widzisz, w życiu każdego mężczyzny  przychodzi taki moment, kiedy musi ...".  I jak tutaj nie zwariować.  Ciężkie jest życie kogoś obdarzonego tak "nietuzinkową" rodziną. Apogeum następuje w momencie, kiedy matka poznaje przez internet niejakiego Martina, młodego Anglika polskiego pochodzenia, i zaprasza go do siebie na wielotygodniowy pobyt, aby mógł poznać swój ojczysty kraj oraz  opublikować książkę, przewodnik turystyczny, nad którym pracuje od kilku miesięcy.

Absurdalne sytuacje mnożą się niczym w montypythonowskich skeczach, a moje ulubione to: spotkanie klubu filmowego*, akcja "Kubły Prawdy" [parodia intrygi kryminalnej],  randka z doktorem Markiem – istne qui pro quo – na siłowni [parodia love story],  przygotowania do Wigilii i przedświąteczne zakupy w hipermarkecie, a zwłaszcza mierzenie kreacji w sklepowej przymierzalni, gdy zdesperowana bohaterka rozpaczliwie poszukuje sukni na ślub najbliższej przyjaciółki. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać, dlatego zacytuję niewielki fragmencik, dla zachęty.  Ale uprzedzam, apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku – w miarę czytania. I choć spotkałam się z opinią, że co za dużo, to nie zdrowo, ja nie doznałam syndromu przesytu. A taki typ zabójczego, absurdalnego poczucia humoru, jaki zaserwowała w swojej książce Dagmara Półtorak, bardzo mi odpowiada jako doskonała śmiechoterapia i sposób na naładowanie akumulatorów. 


Spotkanie klubu filmowego
Jeszcze nikt nie przyszedł. Nie żebym spodziewała się jakichś tłumów, ale profesorska perswazja (nie przyjdziesz – nie zdasz) powinna podziałać. Możliwe, że nawet jakiś procent tych, którzy przybędą, będzie wiedział co nieco o filmie. Może uda mi się pokierować ich niedoświadczonymi umysłami, wyciosać te delikatne...
W drzwiach stanęła jakaś dziewczyna. Miała na sobie różowe futrzane  kozaki.  Powtarzam,  różowe  futrzane  kozaki.  Będzie rozlew krwi.
Wieczór
Nie było krwi; skończyło się na kilku zadrapaniach i złamanym paznokciu, kiedy telewizor, wypożyczony z koła elektryków amatorów wybuchł mi prosto w twarz. Próbowałam przekręcić pokrętło – zostało mi w dłoni, próbowałam wcisnąć guzik – telewizor wybuchł. Uczestnicy kółka (to znaczy ja oraz Futrzane Kozaki) rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony świata i już nie wrócili. Podejrzewam, że to było ostatnie spotkanie kółka, zważając na brak telewizora. I uczestników.
W domu nikt nie zwrócił uwagi na zadaną przez antenę telewizyjną ranę kłutą w moim policzku
[s. 36].


Dagmara Półtorak, Tak trudno być mną!, Wydawnictwo WAB 2010.

18 września 2010

Tylko futra trochę żal [Elaine Morgan "Pochodzenie kobiety"]

Ludzkość opiera się na dwóch filarach: są nimi kobiecość i męskość. Jin i jang. Woda i ogień. Ziemia i wiatr. Cóż mogę dodać więcej... tyle już napisano i powiedziano na temat równości płci, emancypacji kobiet i obalania stereotypów damsko-męskich. Mogę tak napisać bez obawy, że jakiś "męski szowinista" ;-) oskarży mnie o szerzenie herezji – taka reakcja dzisiaj może wywołać jedynie kpiący uśmieszek niedowierzania, zważywszy na to, że dawno mamy poza sobą czasy wojującego feminizmu oraz żyjemy w epoce parytetu płci. Poprawność polityczna zobowiązuje do publicznego wyznawania zasady, zgodnie z którą zarówno mężczyzna, jak i kobieta mają takie same prawa i przywileje w każdej sferze życia. O tak. Parytet płci obowiązuje nawet w zakresie teorii ewolucji!

I bardzo dobrze. Bo czy panowie prekursorzy pisali o niej z perspektywy istoty żeńskiej? Nie. U zarania teorii ewolucji legły patriarchalne koncepcje Darwina i spółki. To facet – tarzanopodobny prehominid samiec – stanowił uosobienie rozwoju ludzkich społeczności. Polowania, wojny, dzidy, noże zdają się sugerować, że "matką, a raczej ojcem wynalazków jest potrzeba zabijania – jak wiadomo męska profesja"[1]. A garnki i motyki? No właśnie. Z książki Elaine Morgan dowiadujemy się, że filarem diety naszych przodków nie było mięso, lecz nasiona, owoce, korzonki, małże, a zbieractwem zajmowały się kobiety. Dziś mówi się już o społecznościach łowiecko-zbierackich, a nie jedynie łowieckich, i to dzięki takim autorom, jak Elaine Morgan czy Alister Hardy, który ją zainspirował swoją wodną teorią ewolucji. Według Morgan to właśnie samica zainicjowała proces adaptacyjny do środowiska wodnego. I nie chcę przez to bynajmniej sugerować, że "Kopernik była kobietą" (patrz: "Seksmisja").

"Pochodzenie kobiety" powstało ponad 30 lat temu, kiedy triumfy święcił neodarwinizm i książka nie miała łatwej drogi do sukcesu. Mnie, laikowi, argumentacja Elaine Morgan wydała się zaskakująco logiczna i przekonująca. Jestem nawet w stanie uwierzyć (sic!), że moją przodkinią była wodna małpa. Dlaczego bowiem chodzimy na dwóch nogach? "Tarzaniści sugerują, że dwunożność umożliwiała małpie ściganie zwierzyny i jednoczesne trzymanie broni – na początku zapewne kamieni. Ale szympans biegnący z bananem (lub kamieniem), jeśli nie może go włożyć do ust, niesie go w jednej ręce i galopuje na pozostałych trzech, bo nawet trzy nogi są szybsze niż dwie. [...] Musiał być ważniejszy powód, dla którego ograniczyliśmy się przez długi czas do chodzenia na tylnych nogach, mimo że tak było wolniej"[2]. Może jednak czworonożny praczłowiek w nieprzyjaznej epoce pliocenu stanął na prostych nogach, gdy zaczął wchodzić do wody, szukając pożywienia (małże, ryby itp.) i schronienia przed drapieżnikami w środowisku przybrzeżnym, uciekając z bezdrzewnego, ogarniętego okrutną suszą kontynentu? Brodzenie w wodzie wyjaśniałoby nie tylko nasze pionowe chodzenie, ale i zwiększoną wrażliwość opuszek naszych palców – poprzez zwyczaj macania pod wodą przedmiotów, których nie widać wyraźnie.

A dlaczego nie mamy sierści? No właśnie, dlaczego? Autorka sugeruje, że hominid zgubił sierść w wyniku przystosowania do pływania, tak jak wieloryb, delfin i manat. "Były w tym czasie dwie płcie i nie wierzę, żeby kiedykolwiek było łatwo pozbawić kobietę futra tylko po to, żeby oszczędzić mężusiowi potu w kulminacyjnych momentach. Co niby działo się z samicami w tych czasach ogołocenia?"[3]. Samica spędzała w wodzie tyle czasu, że futro było dla niej tylko kłopotem. Futro w wodzie spowalnia pływanie. "Samica zaczęła się stawać nagą małpą w taki sam sposób, w jaki morświn stał się nagim waleniem, hipopotam nagim kopytnym, mors nagim płetwonogiem, a manat nagim syrenowatym. W miarę jak jej futro zaczęło znikać, czuła się w wodzie coraz lepiej, i w niej właśnie spędziła pliocen, cierpliwie czekając na polepszenie się warunków w interiorze"[4]. Do myślenia daje spostrzeżenie, że szczątkowe włosy na ludzkim ciele rosną dokładnie według linii, którymi woda opływa płynące ciało. Włosy na głowie zachowały się po to, żeby nas chronić przed promieniami słońca, bo tylko nasze głowy podczas pływania i brodzenia w wodzie pozostawały ponad jej taflą. Szczerze mówiąc, tego futra trochę mi żal, chociaż – zgodnie z tym, co lansują media i kreatorzy mody – dzisiaj nagość jest cool.

Ewolucja mogła nam także oszczędzić kolejnego, niechcianego przez większość kobiet podarunku: tkanki tłuszczowej! O tak. Morgan przekonuje, że wykształcenie podskórnej warstwy tłuszczu analogicznie do wielorybiego sadła pod powierzchnią skóry również wskazywałoby na to, że hominid przystosował się do życia w wodzie, jak to uczyniły zwierzęta morskie. Masz babo placek. I po co mu to było. Dieta, drogie panie, pozostaje nam dieta. ;-)

Ale oto rekompensata. Elaine Morgan zapytuje – dlaczego kobieta ma duże piersi? By kusić nimi samca, jak chcą neodarwiniści? Nie. By łatwiej karmić dziecko w wyprostowanej pozycji, jaką mogła przyjąć właśnie w środowisku wodnym. Co prawda autorka deprecjonuje ich seksualny i estetyczny aspekt, ale nikt chyba nie zaprzeczy, że ten podarunek ewolucji jest od wieków symbolem kobiecego seksapilu.

Dlaczego robimy miny, które wyewoluowały jedynie u człowieka – marszczymy brwi i ściskamy dolne powieki, uśmiechamy się, płaczemy - dając wyraz radości i cierpieniu? Ma to wiele wspólnego z przystosowaniem się do środowiska wodnego i zmaganiem się z oślepiającym słońcem odbijającym się od tafli wody oraz słoną wodą zalewającą oczy i usta. Ewolucja wodna ukształtowała u naczelnych charakterystyczny mięsień smutku w okolicach brwi i gruczoł odpowiedzialny za wydzielanie łez – słonych kropel wody. Zawdzięczamy jej też to, że mamy nos. Wyrafinowany chrząstkowy daszek skierowany ku dołowi, o opływowym kształcie. "Gdyby gorylica próbowała zanurkować albo płynąć pod wodą, woda musiałaby dostać jej się do nosa i wpłynąć pod ciśnieniem do zatok nosowych, powodując ostry dyskomfort. Foka unika tego, mając nozdrza, które można otwierać i zamykać według woli. Wodna małpa uniknęła tego równie efektywnie poprzez modyfikację kształtu twarzy w taki sposób, że woda rozpłynęła się wokół wspaniałej nowej opływowej struktury, i jej zatoki były bezpieczne"[5]. Czaszka szympansia dla odmiany jest wklęsła od brwi do szczęki. Dość intrygujące i trafiające do przekonania "spekulacje", nieprawdaż.

Nie będę odsłaniać wszystkich smaczków, warto odkrywać je samemu, zwłaszcza że Morgan rozważa również w powiązaniu z ewolucją wodną pojawienie się takich człowieczych aspektów, jak rozwój mowy (chociaż milczenie jest ponoć złotem, zwłaszcza dla mężów gadatliwych żon), wykształcenie przez gatunek homo sapiens krągłej, ponętnej kobiecej pupy, penisa większego niż u wszystkich innych naczelnych samców, co ma związek z dostosowaniem się do fizycznych zmian u samicy zachodzących na skutek ewolucji wodnej (wow!), przyczyny przestawienia się samca z wchodzenia w samicę od tyłu na podejście frontalne, czyli brzuszno-brzuszne, i wreszcie – tajemnica kobiecego orgazmu. Być może nie wszyscy potraktują ewolucyjne rozważania Elaine Morgan serio, ale warto zapoznać się z jej wersją ewolucji gatunku choćby na zasadzie ciekawostki i alternatywnego spojrzenia na kwestię nie tylko pochodzenia kobiety, ale też człowieka w ogóle. Dodam, że do lektury zachęca lekki, daleki od naukowego, nudnego dyskursu, błyskotliwy i barwny styl oraz brawurowy sposób argumentowania.

[1] Elaine Morgan, "Pochodzenie kobiety", przeł. Małgorzata Danicka-Kosut, wyd. Anadiomene, 2007, s. 6.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 20.
[4] Tamże, s. 33.
[5] Tamże, s. 48.


Polecam również recenzję innej książki Elaine Morgan Blizny po ewolucji na blogu Od deski do deski.

Dyskusja sprowokowana przez recenzję książki na Facebooku.

Elaine Morgan, Pochodzenie kobiety, tłum. Małgorzata Danicka-Kosut, Anadiomene 2007

13 lipca 2010

Na tropie matematyki (Matematyka ze sznurka i guzika)

W wojnie między sercem i rozumem zawsze stawałam po stronie wartości romantycznych. Apologeci racjonalizmu nie byli w stanie zawojować mojej duszy. Wyobraźnia, emocje, intuicja, imaginacja i pierwotna potrzeba marzeń broniły dostępu do mojego serca wszelkim argumentom potwierdzającym, że matematyka jest królową nauk. Mój humanistyczny umysł nijak nie mógł pogodzić się z logiką cyfr. Nie przyjmowałam do wiadomości argumentów racjonalistów, że wszystko można zmierzyć, zważyć, zbadać, empirycznie zgłębić i udowodnić za pomocą matematycznych paradygmatów. Moim credo była – i wciąż pozostaje – logika emocji, wyobraźni i intuicji. "Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie"... 
Skąd ta niechęć do matematyki? Może z braku zdolności matematycznych. A może z braku właściwego treningu. Po prostu. Zapewne zmysł matematyczny trzeba ćwiczyć. Tak jak należy ćwiczyć wyobraźnię, by była bujna i kreatywna. Tak jak należy ćwiczyć serce, by współodczuwać, być empatycznym i dobrym. Może moja awersja do matematyki wynika z tego, że zabrakło gdzieś po drodze nauczyciela i mistrza, który odkryłby przede mną cudowny świat liczb, pokazał, jak z nich korzystać, jak się nimi posługiwać, by czerpać z tej wiedzy radość. Może pewne preferencje – w tym matematyczne zamiłowania – trzeba rozwijać już od dziecka. Mały odkrywca spotyka się przecież z matematyką na każdym kroku. Ucząc się świata, odwołuje się do zagadnień matematycznych, choć jeszcze o tym nie wie. To, co go fascynuje, co porusza jego wyobraźnię, zmysł poznawczy, jest ściśle związane z matematyką. Matematyka bowiem to nie tylko liczenie, ale przede wszystkim porządkowanie i opisywanie rzeczywistości, jak przekonuje Kristin Dahl w książce Matematyka ze sznurka i guzika. Zabawy w liczenie, mierzenie i układanie... Pamiętacie te dziecięce gry? Ileż w tym było wyobraźni i kreatywności, które potem stłumiła szkolna nuda i piekielna machina rutyny. Kristin Dahl udowadnia, że matematycznego myślenia dzieci najlepiej uczą się poprzez zabawę oraz podczas wykonywania codziennych czynności. Ileż frajdy może sprawić małym eksperymentatorom mierzenie, ważenie, układanie, sortowanie i porządkowanie przedmiotów, które znajdują się w zasięgu ręki. Wystarczy uruchomić wyobraźnię, rozejrzeć się wokół, a nieskończone elementy rzeczywistości tylko czekają, by je odkrywać. W Matematyce ze sznurka i guzika dzieci znajdą mnóstwo inspirujących zabaw i doświadczeń matematycznych, ale na tyle przystępnych, że można je wykonać w domu czy na spacerze. Na przykład zabawa w parzyste i nieparzyste. Można ją przeprowadzić, idąc z tatą ulicą i porządkując numery domów znajdujących się po obu stronach. Albo doświadczenie pod tytułem "Ile się zmieści?". W kuchni dziecko może przeobrazić się w prawdziwego badacza. Znajdzie tutaj tyle narzędzi i instrumentów, że bez trudu zdoła dowiedzieć się za ich pomocą, ile wody mieści się w różnych naczyniach, a przy okazji przyswoić sobie pojęcie objętości – naocznie i poprzez zabawę, eksperymentując i samodzielnie odkrywając związki między poszczególnymi działaniami. Mały Archimedes  – niczym starożytny uczony z Syrakuz – przy okazji zabawy odkryje niewątpliwie, że ciało zanurzone w wodzie traci pozornie na ciężarze tyle, ile waży woda wyparta przez to ciało. Czyż to nie fascynujące? Eureka!
Książka uzmysławia, że liczenie to świetna zabawa. I do tego pożyteczna. I oczywiście praktyczna, bo do zabawy można wykorzystać codzienne rekwizyty: guziki, buty, zabawki, ubrania, cienie na ścianie, klocki, meble i patyczki po lodach, papier toaletowy, huśtawkę, lustro, sznurek, pinezki, ołówki, kartkę i całą nieskończoną paletę przedmiotów dostępnych w domu i na podwórku. Dzieci nie potrzebują żadnych drogich zabawek i akcesoriów, by bawiąc się, zarazem uczyć. Cały świat czeka, by go odkrywać właśnie poprzez zabawę. Ta książka może zainspirować do tego, jak poprzez gry, eksperymenty i zabawę rozwijać matematyczną wyobraźnię, logiczne myślenie i dociekliwość, tak by matematyka w szkole nie stała się piętą Achillesa, jak to było w moim przypadku. Czytam, bawię się i żałuję, że nie robiłam tego w dzieciństwie... Ale ponoć nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś nowego. Choćby od własnej pociechy, przy okazji wspólnej lektury. Matematyczne eksperymentowanie w formie dziecięcej zabawy, wśród entuzjastycznych okrzyków i w szale spontanicznej improwizacji, ma to do siebie, że pozwala pogodzić mędrca szkiełko i oko z romantyczną wyobraźnią. A zatem... spontanicznego liczenia!

20 czerwca 2010

Przystanek Guernsey... Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek

Jaka epoka, jaki wiek, jaka godzina kończy się i jaka zaczyna... 
Jest 2010 rok... Nie, jest 1946 rok. Guernsey. Cudownie było oderwać się na jakiś czas od rzeczywistości i znaleźć się w tym wykreowanym przez autorki, fikcyjnym świecie, w którym miłość do książek i do słowa pisanego pobrzmiewa niemal z każdej frazy. Pozazdrościłam głównej bohaterce, Juliet, która miała okazję poznać mieszkańców wyspy. Juliet Ashton jest pisarką przeżywającą kryzys twórczy. Pewnego razu otrzymuje list od Dawseya Adamsa z Guernsey, który przypadkiem kupił w antykwariacie należącą niegdyś do niej książkę. Tak oto nawiązuje znajomość z Dawseyem, stopniowo poznając wszystkich członków Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, dzięki którym znalazła temat do swojej nowej książki. "Zakochałam się w Ebenie Ramseyu i Dawseu Adamsie. Clovisa Fosseya i Johna Bookera lubię. Przez Amelię Maugery chciałabym zostać adoptowana, a Isolę Pribby sama bym chętnie adoptowała"[s. 91]. Moje myśli uporczywie powracały do Guernsey. Tęskniłam. Ja także chciałam zostać adoptowana przez Amelię Maugery, a najlepiej przez całe Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Zapragnęłam znaleźć się choć raz na "uczcie" literackiej okraszonej słynnym plackiem z kartoflanych obierek. Zasmakować tej urzekającej atmosfery, w jakiej odbywały się emocjonujące dyskusje o przeczytanych książkach prowadzone przez zwykłych, skromnych ludzi, spróbować placka przyrządzonego z resztek obierek kartoflanych z braku innego pożywienia i poczuć magię agape: uczty duchowej, jaką niewątpliwie były dla mieszkańców wyspy te literackie posiedzenia. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a tęsknotą, rygorystycznie spędzałam godziny w pracy, ukradkiem popatrując z poczuciem nostalgii na powieść, od której tak trudno było mi się oderwać.

Jej lektura to prawdziwa uczta dla miłośników książek. Jest to powieść o książkach. Książki – na wzór poezji u Słowackiego – "przemieniają zwykłych zjadaczy chleba w aniołów", sprawiają, że życie nabiera pełniejszego wyrazu. Książki zbliżają do siebie ludzi, scalają ich, łączą we wspólnotę, czynią ich codzienność znośniejszą, co jest tym cenniejsze, że bohaterowie muszą się zmagać z wojennymi, często dramatycznymi realiami – dzięki książkom ich tragedie stają się łatwiejsze do przezwyciężenia. "Czyta się po to, by nie zwariować"[s. 37] – napisze Dawsey w jednym z listów do Juliet. Bohaterowie czerpią z książek pociechę, znajdują w nich ukojenie, pokrzepienie i mądrość: "Czyż to mało znaczy cieszyć się słońcem, radośnie powitać wiosnę, kochać, zamyślić się, związać koniec z końcem" – Matthew Arnold, Hymn Empedoklesa, "Empedokles na Etnie"[s. 65]. Na Wyspach Normandzkich okupowanych przez Niemców panowały trudne warunki. Głodni, niedożywieni, przytłoczeni ciężką pracą, zwątpieniem oraz lękiem o własne życie i o najbliższych, mieszkańcy znajdują remedium w książkach. "Jedynym ratunkiem były książki i przyjaciele, bo człowiek przypominał sobie, że w życiu jest coś jeszcze"[s. 65]. Dla Johna Bookera książki okazały się autentycznym lekarstwem: "Listy Seneki (...) i Stowarzyszenie do spółki razem uratowali mnie przed godnym pożałowania życiem nałogowego pijaka"[s. 86]. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że książki uratowały bohaterów przed aresztowaniem. Ocaliły im życie...

...Wszystko zaczęło się od pieczonego prosiaka i od zakazanej kolacji. Przyłapani po godzinie policyjnej, wracający z zakazanej kolacji od Amelii, chcąc uniknąć aresztowania, bohaterowie opowiedzieli strażnikom o fikcyjnym Stowarzyszeniu Miłośników Literatury, którego spotkanie właśnie się odbyło. Warto dodać, że rzekomo nasi bohaterowie mieli dyskutować o książce bardzo popularnej wśród Niemców. Opowiastka udobruchała strażników na tyle, że puścili wolno nieszczęsną gromadkę, ale zapowiedzieli kontrolę. Tak oto zrodził się pomysł Stowarzyszenia. Z czasem czytanie książek i dyskusja o nich stały się nie tyle sposobem na przetrwanie, ile receptą na życie. Ideą. Pasją. Książki zrosły się z codziennością bohaterów. Stały się wartością samą w sobie. Niektórzy z członków Stowarzyszenia nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z literaturą piękną. Byli prostymi ludźmi, całe życie ciężko pracującymi na chleb: rolnikami, hodowcami zwierząt, sklepikarzami, ogrodnikami. Cykliczne spotkania Stowarzyszenia stały się tradycją, zyskując sobie popularność i coraz to nowych uczestników. Rozmowa o książkach, dzielenie się wrażeniami z lektury otworzyły ich na zupełnie nowe relacje: między obcymi sobie ludźmi zawiązuje się przyjaźń i poczucie wspólnoty. W przypadku dwojga głównych bohaterów dyskusja o książkach staje się początkiem prawdziwego uczucia.

Nie jest to wielka literatura, ale nie sądzę, by autorki uzurpowały sobie prawo do takiego statusu dla swojej książki. To lekka, urocza, czarująca, skrząca się humorem powieść epistolarna: wyidealizowani bohaterowie nie irytują, szczęśliwe zakończenie mimo wszystko zaskakuje, a fragmenty listów nawiązujące do dzieł i postaci literatury światowej (Katullusa, Seneki, sióstr Brontë, Charlesa Lamba, Yeatsa, Marka Aureliusza, Chaucera, Oscara Wilde'a), obfitujące w humor sytuacyjny i językowy, to prawdziwe perełki – uznałabym je za jeden z głównych atutów tej powieści. Książka pozbawiona ciężaru filozoficznych refleksji i eksperymentów literackich, ale na pewno z głębszym przesłaniem. Będę tęsknić za Guernsey...

19 czerwca 2010

Z dziecięcego punktu widzenia. O rewolucji estetycznej

Jedną z ulubionych zabaw naszej latorośli jest układanie kart z ilustracjami wszelakich istot żywych, począwszy od hipopotama, poprzez słonie, żyrafy czy zebry, na mrówkach i muchach skończywszy. Karty pochodzą z "Quizu przyrodniczego z zabawnymi zgadywankami", ale na tym etapie Tatiana nie korzysta z jego wszystkich możliwości, a jedynie z obrazków służących do rozgrywania poszczególnych serii.
Układamy. Tatiana losuje pierwszą kartę ze stosiku, ja mam przeczytać wierszowany opis, a moja mała konkurentka musi odgadnąć – posiłkując się również obrazkiem na odwrocie – o jakim stworzeniu jest mowa.
Pierwszą bohaterką zgadywanki jest mała owieczka, co dobitnie odzwierciedla niezbyt artystyczny obrazek.
– Słodkie maleństwo – podsumowuje Tatianka.
Następną tajemniczą postacią okazuje się kotek.
– Słodkie maleństwo – Tatianka za każdym razem wypowiada tę samą formułę. Zabawa trwa w nieskończoność.
W końcu przychodzi kolej na... pewne kosmate, fruwające stworzenie:

Siada na wszystkim, co jest brudne,
nieświeże , lepkie i paskudne,
unika tylko pajęczych nici,
aby jej pająk nie pochwycił.

Dla Tatiany nie ma w tej prezentacji niczego odstręczającego i niesmacznego.
Nie zrażając się turpistycznym opisem muszych preferencji, podsumowuje żarliwie:
– Słodkie maleństwo...
...co każe mi spojrzeć na tradycyjne kanony piękna i brzydoty z zupełnie nowej perspektywy. Z dziecięcego punktu widzenia wszystko prezentuje się inaczej. Piękniej...

"Zagadkowe, z pozoru bezsensowne i niestosowne, zwłaszcza w przedstawieniach religijnych, muchy nie umknęły uczonym oczom historyków sztuki. Malowana mucha ma wspaniałą >>literaturę przedmiotu<<. I znaleziono wiele jej sensów". Zob. Maria Poprzęcka "Na oko: Mucha"

I jeszcze mucha w ujęciu poetów. :-D

Jan Brzechwa
Mucha

Z kąpieli każdy korzysta,
A mucha chciała być czysta.
W niedzielę kąpała się w smole,
A w poniedziałek w rosole,
We wtorek - w czerwonym winie,
A znowu w środę - w czerninie,
A potem w czwartek - w bigosie,
A w piątek - w tatarskim sosie,
W sobotę - w soku z moreli...
Co miała z takich kąpieli?
Co miała? Zmartwienie miała,
Bo z brudu lepi się cała,
A na myśl jej nie przychodzi,
Żeby wykąpać się w wodzie.


Czesław Miłosz
Na cześć księdza Baki

Ach te muchi,
Ach te muchi,
Wykonują dziwne ruchi,
Tańczą razem z nami,
Tak jak pan i pani
Na brzegu otchłani.

Otchłań nie ma nogi,
Nie ma też ogona,
Leży obok drogi
Na wznak odwrócona.

Ej muszki panie,
Muszki panowie
Nikt się już o was
Nigdy nie dowie,
Użyjcie sobie.

Na krowim łajnie
Albo na powidle
Odprawcie swoje figle,
Odprawcie figle.

Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka.
Co robi? Czeka.

A swoją drogą dziecięce spojrzenie prowokuje do jakże twórczych poszukiwań. I mucha może być wdzięcznym tematem sztuki i poezji. :-)
                                                                                 
źródło zdjęcia

14 czerwca 2010

W oparach absurdu. O duchu, który się bał

Potwory są złe. Potwory są straszne. Dręczą, męczą, prześladują, nasze dzieci torturują. Oczywiście niedosłownie, spektakl grozy bowiem rozgrywa się w dziecięcej wyobraźni. O, potęgo imaginacji! Pamiętam te nieprzespane noce, z udręczonym potworną wizją wzrokiem, dostrzegającym w każdym zarysie cienia czającą się w ciemności groźbę spotkania z tym czymś, kimś, niedookreślonym, przerażającym, budzącym z uśpienia najmroczniejsze lęki i napawającym grozą. Ten złowrogi, tajemniczy świat odpycha i fascynuje zarazem, przeraża i hipnotyzuje. Była już o tym mowa na blogu jakiś czas temu, gdy pisałam o książce Małgorzaty Strzałkowskiej Wiersze, że aż strach. Strach został tutaj obłaskawiony, zrehabilitowany i ujarzmiony. Na każdego potwora bowiem można znaleźć sposób, nawet na tego  najgorszego, "dorosłego", czającego się w podświadomości (każdy z nas ma zapewne swojego potwora).

Książka O duchu, który się bał szwedzkiej pisarki Sanny Töringe momentami paraliżuje grozą, a chwilami śmieszy. Tak jak średniowieczny Taniec ze śmiercią, gdzie groza i wzniosłość ustępują miejsca karykaturze i  rubaszności, sprawiając, że śmierć zostaje obłaskawiona, a lęk przed jej majestatem zneutralizowany i oswojony.  W książce  Sanny Töringe również mamy do czynienia z groteskowym tańcem – tym razem z rodziną wampirów, duchów i kościotrupów w roli głównej. Makabryczny taniec duchów tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przerażać: jest "bardzo ciemny wieczór w bardzo, bardzo ciemnym lesie"[s. 2], w którego głębi stoi samotny stary dom. Konwencja makabreski – ku zaskoczeniu czytelnika, oczekującego na sceny godne najstraszniejszych horrorów –  zostaje przełamana poprzez wprowadzenie elementów codzienności. I elementu zaskoczenia. Motyw tańca opiera się na grze z konwencją,  z wyobraźnią, grze z oczekiwaniami czytelnika. Napięcie i groza osiągają apogeum, by w tym samym momencie zderzyć się z karykaturą – zamiast tańca grozy przed naszymi oczyma odbywa się bowiem taniec duchów, które nie starszą, a są straszone, które nie budzą grozy, a same się boją. Absurdalne przewartościowanie utartych schematów, pudełkowa konstrukcja narracji i element zaskoczenia to główne walory tej opowieści. Odbiorca jest nieustannie zaskakiwany i trzymany w napięciu. Co chwila zmieniają się dekoracje tego na poły przerażającego, na poły komicznego spektaklu grozy: od dziecięcego pokoju, poprzez zalaną ciemnością klatkę schodową, garderobę, strych, po piwnicę. Duch bez głowy ukrywający się rzekomo pod łóżkiem małej dziewczynki okazuje się duchem bezradnym: zapomniał, gdzie zostawił swoje łańcuchy, które służą mu do straszenia i dzwonienia. Kościotrup mieszkający w garderobie odziany jest w kolorowy beret w kwiatki, zieloną chustę i zielone balerinki na obcasie, wywołując raczej uśmiech politowania niż grymas przerażenia: kościotrup bowiem boi się potworów i nie przepada za wampirami! A wampiry wcale a wcale nie są straszne: boją się... kościotrupa! Błędne koło! Żeby tego było mało: jest jeszcze wielki potwór w piwnicy, który z kolei boi się... małej myszki. Tak się biedak przestraszył, że w te pędy rzucił się do ucieczki. A ze słoika potrąconego przez małą myszkę wcale nie kapie krew (jak się wydaje Kruszynce), lecz dżem truskawkowy (jej mama ma zatem rację). Wkrótce przerażone i skompromitowane duchy w popłochu uciekają z domu Kruszynki i jej mamy i znajdują sobie schronienie w bardziej godnej swego potwornego majestatu scenerii: w ruinach starego  zamku z wieżyczkami i basztami.
Historia, ku uspokojeniu najmłodszego czytelnika, zyskuje inne zakończenie niż w znanej balladzie Goethego Król Olszyn: "W samotnym domu w wielkim ciemnym lesie nie ma ani kościotrupa w garderobie, ani bezgłowego ducha pod łóżkiem, ani potwora w piwnicy, ani wampirów na strychu"[s. 20]. Ilustracje z dreszczykiem autorstwa Kristiny Digman znakomicie dopełniają opowieści, wpisując się w konwencję makabreski, absurdalnie odpotworzonej i odgroźnionej.

Znakomita lektura dla przedszkolaków, które lubią dreszczyk grozy i tajemnicy przyprawiony nutą karykatury i groteski. Mojej córeczce najbardziej podobał się kościotrup (kosztofrup) i nietoperze majaczące na tle księżyca. Bardzo sugestywne!

wydawnictwo Zakamarki


31 maja 2010

Zniewalający urok surrealizmu. Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki

"Szklanka na pająki", napisana z wdziękiem i cudowną, poetycką lekkością języka, uwodzi już od pierwszej frazy, od pierwszego zdania: "Najpierw byłam mężczyzną. Nazywałam się Wołodymir Switłyczko i miałam ogromne stopy"[1]. Tak rozpoczyna swoją opowieść Aleksandra, bohaterka i jednocześnie narratorka książki, której historia, formalnie nawiązująca do gatunku Bildungsroman*, zdecydowanie wykracza poza ramy tej konwencji. Można odnaleźć w książce echo motywów tak dobrze znanych z "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza: motyw dojrzewania, poszukiwania własnej tożsamości, świadomość wyobcowania i niedopasowania, niedostosowania do świata i obowiązujących w nim kanonów. Nie ma tu tak charakterystycznej dla Gombrowicza drapieżnej deformacji rzeczywistości, a oniryczny charakter narracji bliższy jest raczej kreacjonistycznej prozie Brunona Schulza czy nawet realizmowi magicznemu "Stu lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza niż groteskowej, karykaturalnej wizji świata ukazanej przez Gombrowicza. Autorka koncentruje się nie tyle na fabule, ile na przeżyciach i refleksjach Aleksandry, przepuszczając przez kolory i osobliwości jej wewnętrznego krajobrazu rzeczywistość, w jakiej osadzona została historia bohaterki, od narodzin aż do jej dorosłego życia, kiedy studiuje malarstwo i odkrywa dla siebie sztukę, znajdując w niej "cichą twierdzę z obrazów, fresków i rzeźb"[2].

Bohaterka wierzy w reinkarnację oraz w dziedzictwo winy i kary. Jest przekonana, że w poprzednim życiu była mężczyzną. "Teraz już wiem, że człowiek rodzi się kobietą, jeśli w poprzednim życiu nie zachowywał się godnie jako mężczyzna. (...) I dlatego wróciłam, żeby naprawić nieprzebrane szkody"[3]. Tak oto w 1974 roku w Gdańsku pojawia się na świecie Aleksandra, a wraz z nią jej anioł, którego bohaterka nazwie Julek. Będzie jej towarzyszył na każdym kroku, podobnie jak S., demon, który zjawi się nieco później, gdy bohaterka w konfrontacji ze światem będzie szukała remedium na poczucie nieprzystosowania, obłęd samotności i trudne relacje z mężczyznami. Te metafizyczne postacie zrośnięte ze światem wewnętrznym Aleksandry ucieleśniają jej nierzadko dramatyczną walkę o własną tożsamość, która staje się najważniejszym motywem tej opowieści i która znajduje odzwierciedlenie w jej schizofrenicznym malarstwie.

Jeszcze przed swoimi narodzinami Ola wybrała sobie miasto, w którym miało się toczyć jej życie. Gdańsk widziany oczami bohaterki to przestrzeń, w której historia splata się z indywidualnymi doświadczeniami jednostek. W tym samym bloku z wielkiej płyty mieszka Lech Wałęsa, a Ola chodzi do szkoły razem z jego dziećmi. Ale historia pojawia się na kartach powieści jedynie enigmatycznie, marginalnie, głównym nurtem doświadczeń bohaterki nie są bowiem konkretne wydarzenia, a raczej ich wpływ na sposób, w jaki interpretuje ona otaczającą ją rzeczywistość, oraz to, jak one ukształtowały jej wrażliwość i jej tożsamość. Dziewczyna identyfikuje się nie z konkretnymi ludźmi, a raczej z miejscami, topografią miasta, z jego architekturą, barwami, dźwiękami. Fascynujący jest sposób, w jaki Ola doświadcza swojego związku z Gdańskiem, personifikując tkankę materii nieożywionej, z której składa się organizm miasta: morze, które nie umie mówić, ale odpowiada na wszystkie pytania, rzucane w fale wślizgujące się w zatokę, stare budynki, opowiadające jej o tym, co kryją w swoich wnętrzach, kościół Najświętszej Marii Panny, który odbiera chmurom oddech i ciągnie go po swoim ceglanym kręgosłupie, od najwyższych elementów po fundamenty, od aniołów po diabły, dotleniając każdy obraz, rzeźbę i fresk, witraże, organy, posadzki i pietę w bocznej nawie. "Kościół oddycha, kościół medytuje. Dba o swoje ciało, czuły i dobry dla każdej z drobnych części"[4]. Urzekające jest to poetyckie zacieranie granicy między realnością i baśniowością, między materią i antymaterią, prowadzące do odrealnienia rzeczywistości. Każdy element fizycznego świata ma swoją metafizyczną podszewkę, którą bohaterka opisuje w kreacyjnych, zawieszonych między realizmem a wyobraźnią ujęciach. Poetycka narracja w połączeniu z baśniowym sposobem opowiadania zyskuje siłę wyrazu. Bohaterka egzystuje tu i tam. Jest chwila i jest wieczność. Jest konkret, który prowadzi do innej rzeczywistości.

Jej mitologizowanie odbywa się także poprzez mieszanie pierwiastków męskich i kobiecych. Męskość i kobiecość – a także androgeniczność – to kategorie, za pomocą których narratorka analizuje otaczający ją wszechświat: dziadek jawi się jako uosobienie żeńskości, kobiecości, bohaterka myśli o nim jako o kobiecie, matce; anioł nazywa się Julek, a jednocześnie wykazuje cechy żeńskie; sama Ola jako dziecko bardziej przypomina chłopca niż dziewczynkę. Zacieranie się granicy między żeńskością i męskością świata sprawia, że rzeczywistość nabiera cech ahistorycznych, a ludzkie życie jest widziane w perspektywie poprzednich i kolejnych wcieleń jako łańcuch niekończących się reinkarnacji. Celem człowieka na ziemi jest podjęcie próby nadania mu właściwego kierunku. Jego istnienie nie jest przypadkową, nic nieznaczącą historią, która kończy się wraz z jego śmiercią. Bohaterka tak bowiem mówi o swojej roli, jaką ma do odegrania na ziemi:
"Przyszłam na świat, aby odszukać trasy, które ktoś kiedyś zadeptał, i żeby znaleźć to, co inni na nich zgubili"[5]. Otwarte zakończenie nie pozwala rozstrzygnąć, czy jej się to ostatecznie udało, prowokując czytelnika do wyobrażenia sobie dalszych, a nawet poprzednich wcieleń Aleksandry.

Przyznaję, że dałam się uwieść surrealistycznej atmosferze tej historii. Na wzór bohaterki, i w mojej wyobraźni zalęgły się pająki, "mistrzowie zapisu, w czterech moich ścianach i sercu"[6] tkający misterną pajęczynę słów. Z niecierpliwością czekam na kolejne książki Barbary Piórkowskiej, która "Szklanką na pająki" udowodniła, że można napisać niebanalną, dojrzałą, zaskakującą prozę bez uciekania się do rynsztokowej, dosadnej stylistyki i tak modnej ostatnio w literaturze wulgaryzacji języka.
---
* powieść o dojrzewaniu, o kształtowaniu się osobowości
[1] Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki, Nowy Świat, 2010, s. 5
[2] Tamże, s. 105.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 114.
[5] Tamże, s. 107.
[6] tamże, s. 43. 



fragment książki 
fragment książki 
fragment książki 
strona książki na Facebooku
Barbara Piórkowska jako poetka 

29 maja 2010

Z dziecięcego punktu widzenia. Spór o regionalizmy

Od liku lat mieszkam na Podbeskidziu. Administracyjnie region ten przynależy do Śląska, choć wielu górali reaguje oburzeniem na taką klasyfikację ["My som górole, a nie Ślązacy"]. Każdy region ma swoje osobliwości: zwyczaje, tradycje, kuchnię i gwarowe nawyki. Nagminnie używanym tutaj sformułowaniem jest wyraz "pole" w znaczeniu: podwórko, przestrzeń poza domem, plener. Zawsze bawiło mnie, gdy słyszałam to sformułowanie na ulicy, w autobusie, w sklepie itd. Początkowo nie bardzo wiedziałam, o co chodzi. Ale z czasem oswoiłam się z tym słowem, choć, broń Boże, sama go nie używam, aczkolwiek uważam je za dość zabawne i osobliwe. Reaguję nań tolerancyjnym uśmiechem i pobłażliwością, czym wszakże byłby region bez swoich charakterystycznych, przaśnych akcentów. Ale żeby go używać.. co to, to nie.

Aż tu któregoś dnia pojawiło się ono w moim własnym domu. I to w wersji karykaturalnie zdrobnionej: polko. Nie mogłam uwierzyć. W przedszkolu wszystkie panie mówią nie "podwórko", tylko "pole", a wręcz "polko", bo jak inaczej zwracać się do dzieci. "Idziemy na polko", "Dziś byliśmy na polku" itd. Nie uważam się za purystkę, ale instynktownie i odruchowo próbowałam poprawiać naszą córcię, serwując jej bardziej literackie warianty.
– Nie na polko. Na podwórko.
– Na polko – powtarza uparcie Tatianka, zniesmaczona moimi interwencjami.
Widocznie autorytet pań z przedszkola jest w tej kwestii nie do podważenia.
Za jakiś czas próbuję znowu:
– Tatianko, nie mówimy "polko", tylko "podwórko", "plac zabaw" – próbuję zdobyć się na kreatywność i skierować uwagę Tatianki na inne aspekty terenu okalającego przedszkole.
– Nie, mamo, dziś byliśmy na polku –  Tatianka nie tylko mnie poprawiła, ale podniosła do góry palec w geście oznaczającym: posłuchaj uważnie, może się czegoś mądrego nauczysz.
No i mam dylemat. Poprawiać czy nie? Dziecko samo się kiedyś nauczy? A może po prostu zaakceptować ten wyraz z szacunku dla językowego dorobku regionu, w którym mieszkam?

źródło zdjęcia 

28 maja 2010

Z Astrid Lindgren w Bullerbyn

Od kilku dni bywam w Bullerbyn. Regularnie. Co wieczór. To już nałóg? Uzależnienie? "Mamo, poczytaj mi o dzieciach" – proponuje Tatianka, a ja tylko na to czekam. Świetny pretekst, by choć na kilkadziesiąt minut przeobrazić się w małą dziewczynkę, która będąc w drugiej klasie, nie rozstawała się z opasłym egzemplarzem magicznej książki – Dzieci z Bullerbyn. Lindgren rzuciła na mnie urok. Nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Czytałam ją po wielokroć, wyobrażając sobie, że "Nazywam się Lisa. Jestem dziewczynką [akurat tego nie musiałam sobie wyobrażać], to chyba od razu widać z imienia. Mam siedem lat i wkrótce skończę osiem". Cóż, ja wkrótce kończę... ile... e, nieważne.

Tak oto za sprawą Tatianki – już nie po raz pierwszy zresztą – mam okazję wskrzesić raj utracony. Jeden ze szlaków dzieciństwa: maciupeńka wioska składająca się zaledwie z trzech domostw. Zapach siana... Poczta sznurkowa. Jagniątko Lisy. Wiśniowa spółdzielnia. Ząb wyrwany za pomocą sznurka i klamki u drzwi. Słynna lipa między Zagrodą Środkową a Południową. Kura Albertyna. Cukierki ślazowe. Skrzynia Mędrców. Uczta rakowa... Pamiętacie? Ten błogi świat beztroskiego dzieciństwa, pełen prostoty, humoru i ciepła, mimo szwedzkiego kolorytu tak bardzo swojski i bliski. Czy w erze gier komputerowych, kreskówek i elektronicznych gadżetów może jeszcze uwodzić dziecięcą wyobraźnię?

Jako dziewczynka namiętnie czytałam Dzieci z Bullerbyn; obecnie nakładem wydawnictwa Zakamarki zostały wydane kolejne książki ukazujące nowe przygody jej bohaterów: Wiosna w Bullerbyn, Boże Narodzenie w Bullerbyn oraz Dzień Dziecka w Bullerbyn. I właśnie za sprawą tej ostatniej przeżywam ponowną fascynację światem wykreowanym przez Astrid Lindgren i Ilon Wikland.

Kiedy byłam mała, dzieci nie miały tylu zabawek i takich atrakcji, jakimi są karmione dzisiaj. Liczyła się kreatywność. Można było zrobić coś z niczego. Za sprawą wyobraźni zamienić szare pudełko po butach w magiczny domek dla lalek, z kapsli po butelkach uczynić najwspanialsze sportowe samochody, w ogrodzie za domem wykreować iście bajkowe światy. Nie czekało się na gotowe. Trzeba było działać samemu. Równie kreatywnie bawią się dzieci w Bullerbyn. Lasse, Bosse, Olle, Britta, Anna i Lisa – zainspirowani artykułem o dzieciach w Sztokholmie – chcą urządzić Dzień Dziecka dwuipółletniej Kerstin, siostrzyczce Ollego. Próbują zaimprowizować, i to niemal dosłownie, opisane w gazecie atrakcje. W Bullerbyn nie ma stadniny koni, dokąd rodzice z miasta zabierają swoje pociechy, chcąc sprawić im przyjemność, nie ma też parku z wielką karuzelą i rollercoasterem ani teatru lalek. Mali pomysłowi bohaterowie postanawiają zaaranżować dla Kerstin nieco skromniejsze, ale równie emocjonujące atrakcje: przejażdżkę na źrebaku na pastwisku, szalony seans na starej sznurkowej huśtawce na trzepaku, tak aby dziewczynce zakręciło się w głowie jak podczas jazdy na karuzeli, przedstawienie z rozbójnikami w roli głównej straszącymi usmolonymi sadzą twarzami, na widok których Kerstin rozpłakała się z przerażenia, wreszcie spuszczanie dziewczynki z okna na linie, by doświadczyła takich emocji, jakich dostarcza dzieciom jazda kolejką górską. Ale na każdą z tych niespodzianek dziewczynka reaguje głośnym płaczem. A do tego jej mama jest zaniepokojona tak ryzykownym przedsięwzięciem, w którym jej pociecha zmuszona jest uczestniczyć jako główna bohaterka.  Ostatecznie dzieci znajdują korzystne rozwiązanie. Przecież można urządzić Kerstin Dzień Dziecka na sposób bullerbyński: na miarę możliwości znanego im świata, który ma tyle do zaoferowania. Wystarczy uważnie się rozejrzeć. Najpierw odbyła się wycieczka do kurnika i wspólne karmienie rozgdakanych kur. Potem wyprawa do obory i podziwianie małych prosiąt, które bardzo się spodobały Kerstin. Kolejną atrakcją było spotkanie z owieczkami, podziwianie cieląt na pastwisku, oględziny i dokarmianie królików, zabawa z kotkiem, a na koniec skromny poczęstunek w altance i przejażdżka wózkiem zbudowanym przez trzech małych konstruktorów: Lassego, Ollego i Bossego. Wszystkie atrakcje bardzo podobały się małej Kerstin, a najbardziej mali czworonożni mieszkańcy osady.

Czytam tę książkę z sentymentem i nostalgią. Lindgren ukazuje świat pełen prostoty, surowy, skromny, a jednocześnie przepełniony harmonią, bliski i wywołujący ciepłe uczucia. Sporo tu humoru, tak charakterystycznego dla jej pisarstwa. Niezmiennie urzekają mnie także ascetyczne, kreślone prostą, minimalistyczną kreską ilustracje Ilon Wikland, współgrające z wizją świata, w którym wartości rodzinne, przyjaźń, pochwała codzienności i urok minimalizmu są ważniejsze niż wartości materialne. To wspaniały prezent z okazji Dnia Dziecka. 

25 maja 2010

Świat bez pieniędzy... Mark Boyle, The Moneyless Man

Czy potrafiłabym żyć bez pieniędzy? Całkowicie, absolutnie bez pieniędzy... Czy w dzisiejszym świecie zdominowanym przez kult posiadania i zatrważający, graniczący z bezmyślnością konsumpcjonizm, nakręcany przez koncerny, reklamy, media, jest jeszcze możliwe życie niepodporządkowane wartościom materialnym? Czasem się nad tym zastanawiam, zwłaszcza obserwując ludzi wprzęgniętych w wyścig za dobrami materialnymi, poddanych warunkowaniu przez reklamy i media.  Biegniemy w tym wyścigu jak ślepcy, wypreparowani mentalnie przez propagowaną powszechnie kulturę posiadania, konsumowania, posiadania, konsumowania, posiadania... Błędne koło, z  którego chyba nie sposób się wyrwać. Mam wrażenie, że machina zmaterializowania pochłonęła ludzkość tak dalece, że nie jesteśmy w stanie się od niej uniezależnić. Mam na myśli także siebie, choć raczej skromne możliwości finansowe nie czynią ze mnie modelowego niewolnika pieniędzy. Staram się dystansować do szaleństwa konsumpcjonizmu, który ogarnął świat, czyniąc z nas niewolników, maszyny do produkowania i wydawania. Gdyby tego zabrakło, tych wszystkich przedmiotów, rzeczy, którymi się otaczamy na co dzień, a które tak naprawdę nie są nam potrzebne do życia, przestalibyśmy się nim cieszyć? Co nam by pozostało? W jaką stronę zwróciłby się człowiek w obliczu pustki, którą teraz zapełnia poczuciem posiadania i przywiązaniem do dóbr materialnych?


Takie pytania zadał sobie Mark Boyle,  brytyjski absolwent ekonomii zainspirowany przez wezwanie Gandhiego, aby samemu stać się zmianą, którą chcemy zaobserwować na świecie. Po sześciu latach pracy na stanowisku kierownika w firmie z organiczną żywnością w Bristolu w Wielkiej Brytanii Boyle zdecydował się wyruszyć w nowym, śmiałym kierunku. Zapragnął radykalnie zmienić swoje życie. Rzucił pracę, sprzedał dom. Zamieścił ogłoszenie w gazecie, w którym poprosił o namiot,  przyczepę kempingową i samochód, i – o dziwo – otrzymał takowe od osób, które chciały się pozbyć tego typu staroci i zamiast przeznaczyć je do utylizacji, oddały je Markowi. Boyle przeznaczył pieniądze ze sprzedaży swego domu na założenie portalu społecznościowego justfortheloveofit.org, który ma pomóc łączyć ludzi w lokalnych społecznościach poprzez prosty akt dzielenia się czymś. Użytkownicy portalu oferują swoje umiejętności, miejsce, narzędzia czy inne rzeczy, którymi mogą podzielić się za darmo. Kiedy  ktoś czegoś potrzebuje, po prostu o to prosi. To koło dobroci. Obecnie strona ma blisko 18 tysięcy użytkowników w 131 krajach, którzy dzielą się 315 757 umiejętnościami, 62 033 narzędziami i 287 miejscami. 

Po sprzedaży domu Boyle zgłosił się do ochotniczej pracy trzy dni w tygodniu w zamian za miejsce, w którym mógłby mieszkać i hodować swoje warzywa. Od jednego z przyjaciół dostał
"tani piecyk na drewno, którym mógłby ogrzewać przyczepę, a mając także kilka nowych gadżetów, jak baterie słoneczne i przyczepę na rower, był gotów wyruszyć w drogę.
Miał gotować swoje jedzenie na kuchence zrobionej z dwóch starych puszek, a myć miał się pod prysznicem, którym w zasadzie był czarny plastikowy worek zawieszony na drzewie, a w którym woda była ogrzewana przez słońce. Jego toaletą miała być dziura w ziemi przysłonięta kawałkami drewna, aby osłonić się przed wzrokiem osób przypadkiem przechodzących w pobliżu. Boyle postanowił mieć całkiem puste kieszenie i nawet nie nosić klucza do przyczepy, której postanowił nie zamykać. Stwierdził, że będzie się uczył bardziej ufać światu. Wtedy uznał, że naprawdę jest gotowy na zmiany, a zmienić się miało dosłownie wszystko" [Wolny i beztroski? Czy da się żyć bez pieniędzy? Onet.pl – wszystkie cytaty pochodzą z tego artykułu].
Boyle radykalnie zmienił swój styl życia. Dawniej śniadanie było celebracją składającą się obowiązkowo z filiżanki ekskluzywnej, doskonale zaparzonej kawy z dodatkiem puszystej śmietanki, zapewne były jakieś płatki i mleko, może rogalik – tak sobie to wyobrażam. Obecnie Mark pije herbatę z pokrzywy, czasem z werbeny cytrynowej, jeśli taką znajdzie.
"To wszystko jest bardzo zdrowe: żelazo, wapń, antyoksydanty. Pije też herbatę z babki lancetowatej, która rośnie wszędzie, nawet w pęknięciach na drodze".
Boyle prowadzi takie życie już osiemnaście miesięcy. Jak powiedział CNN, on naprawdę je pokochał i nigdy nie był szczęśliwszy ani zdrowszy. "Kilka pierwszych miesięcy było trudnych, szukałem swojej drogi" – przyznaje.
"Jeśli pomyślisz o tym, jak trudna jest zmiana domu lub zmiana pracy, wyobraź sobie, że zmieniasz wszystko od razu. Ale po kilku miesiącach stało się to łatwe. Wszystko sobie dopracowałem".
Mark żyje bez gotówki, kart kredytowych, pożyczek i innych form finansowania. Swoje doświadczenia  i przemyślenia opisał w książce zatytułowanej "The Moneyless Man" (z ang. "Człowiek bez pieniędzy"). 
Wyjaśnia w niej filozofię, która nim kieruje i  może sprawić, jak wierzy Mark, że społeczeństwo stanie się bardziej uczciwe, szczęśliwe i bezpieczne, kiedy podstawą relacji przestaną być pieniądze. 
"Po prostu wstaję co rano i mówię sobie, że jeśli to się stanie, to się stanie" – wyjaśnia. "Po prostu staram się brać takie życie, jakie przychodzi, i cieszyć się tym, co przyniesie".
Zyski z książki zostaną zainwestowane w kupienie ziemi i stworzenie tzw. społeczności "Freeconomy community", w której ludzie będą mogli spróbować żyć bez pieniędzy. Nie ukazało się jeszcze polskie wydanie tej publikacji, ale czekam na nie z niecierpliwością, pragnąc przeczytać na własne oczy, jak wygląda od kulis przedsięwzięcie Marka. Mam jednak wiele wątpliwości. Czy  eksperyment, w jaki zamienił swoje życie Mark Boyle, nie jest kolejnym produktem, który na fali rozgłosu będzie się świetnie sprzedawać w postaci książki i zapewne kolejnych publikacji? I najważniejsze pytanie: czy rzeczywiście w dzisiejszym świecie możliwe jest przetrwanie, utrzymanie rodziny i wychowanie potomstwa bez jakichkolwiek środków finansowych?

zdjęcia pochodzą ze strony poświęconej książce na Facebooku



Książka "The Moneyless Man" ma  swoją stronę na Facebooku
Informacje na temat książki i autora można także znaleźć na stronie serwisu guardian.co.uk
Autor książki prowadzi bloga poświęconego swojej idei: Freeconomy Blog

Mark Boyle, The Moneyless Man, wydawnictwo Oneworld Publications 2010